Marcin Piątek: – Będzie się pan wspinał?
Krzysztof Wielicki: – Jeśli już, to raczej do obozów, żeby wnieść tam sprzęt, zaopatrzenie. Na szczyt nie zamierzam. Czuję się na siłach, ale dostrzegam zagrożenia. Mam 67 lat, jestem niskociśnieniowcem, przy dużym wysiłku w rozrzedzonym powietrzu może zdarzyć się udar, zator. Mój ośmioletni syn zapytał mnie ostatnio: Tata, ale ty się tam nie zabijesz, prawda?
To hamulec?
Wie pan, ja dopiero od niedawna mogę sobie pozwolić na wartościowanie. Gdy byłem młody, miałem ambicje pisania nie tylko własnej historii, ale i historii himalaizmu. Ale teraz ten dodatkowy szczyt nie jest wart tego, żeby nie było mnie przy dorastaniu syna. Trochę wstyd przyznać, ale przy poprzednich dzieciach, dziś już dorosłych, tego nie czułem.
Jak pan to tłumaczy?
Nie wiem… Chyba wiekiem. Dziecko, które przychodzi późno, traktuje się inaczej, człowiek zdaje sobie sprawę z poczucia uciekającego czasu, a chciałoby się być z rodziną jak najdłużej, sprostać obowiązkom, nie zostawić niezałatwionych spraw. No i czasy są inne – gdy w latach 70. albo 80. wyjeżdżaliśmy na wyprawę, granica się zamykała. Bilet powrotny był za trzy miesiące, rodzina zostawała daleko. Teraz jest zupełnie inaczej – dzięki internetowi i satelitom rodzina jest w bazie, pod szczytem.
To przeszkadza?
Sprzyja kalkulacjom: żona czeka przed laptopem, to może wrócę do bazy, zadzwonię, usłyszę dzieciaki, przy okazji rozgrzeję się herbatą. Kontakt z najbliższymi jest potrzebny, ale jeśli przesłania cel, to już jest problem.
Brał pan to pod uwagę przy doborze zespołu? Umiejętność oddzielenia tych dwóch światów?
Skład typowała komisja sportowa w Polskim Związku Alpinizmu.