Dlaczego każdy kraj na świecie miałby raptem upodobnić się do Danii? – pytali w końcówce ubiegłego roku łowcy trendów i publicyści, kiedy hasło hygge było jeszcze na wznoszącej fali popularności. Hygge, czyli umiłowanie wygody i drobnych przyjemności, Duńczycy ładnie opakowali i przeznaczyli na eksport, sprzedając swój patent na szczęście głównie znużonej i zmęczonej reszcie Europy. Czyli namawiając do odpoczynku po skandynawsku: wśród świec, pod kocem, z kubkiem kakao w dłoni i ze skarpetkami wciągniętymi pod kolana. Sielanka.
I choć rzeczywistość dookoła jest mało sielankowa, to hygge udało się na świecie wylansować, a inne kraje – wzorem Danii – szukają atrakcyjnej kontroferty.
W mijającym roku można więc było przeczytać i usłyszeć: „Zapomnij o hygge, poznaj kalsarikännit” (fińska swoboda upijania się w samotności i paradowania po domu w samej bieliźnie), „Zapomnij o kalsarikännit, poznaj sisu” (fiński stoicyzm), „Zapomnij o sisu, poznaj ikigai” (japońska pochwała powolności i czujności), „Zapomnij o ikigai, poznaj firgun” (po hebrajsku: szczera duma z czyichś osiągnięć, bezinteresowność, troska o innych). Meik Wiking, kopenhaski badacz i autor bestsellerowych poradników, wylansował hygge, teraz zaś lansuje lykke, czyli duńską, kompleksową filozofię szczęścia.
Łatwo się pogubić w tych wszystkich receptach, a samo szczęście – jak się okazuje – pod różnym adresem znaczy trochę co innego. Zamiast więc importować cudze, lepiej szukać własnego, skrojonego na miarę i potrzeby. Polacy też próbują.
Zresztą Polak kopiujący styl hygge wyglądałby pewnie jak Adaś Miauczyński w „Dniu świra”, próbujący rozsiąść się wygodnie na kanapie.