Artykuł w wersji audio
W 46 jednostkach wojskowych w całej Polsce zawodowi żołnierze uczą kobiety technik, które mają im pomóc obronić się w sytuacji zagrożenia. Pierwszy kurs, jak podaje Ministerstwo Obrony Narodowej, ukończyło ponad 3 tys. uczestniczek. W kwietniu kolejne panie po 10 półtoragodzinnych spotkaniach poczują się pewniej, wracając wieczorem do domu. Problem w tym, że jedynym pewnym skutkiem programu będzie poprawa wizerunku resortu obrony, kursantki zaś w najlepszym razie w ciągu następnych trzech miesięcy zapomną wszystko, czego nauczyły się na prowadzonych raz na dwa tygodnie zajęciach.
Nie ma w tym winy ani pań, których pot wsiąknie w maty, ani wojskowych instruktorów, bo ci z pewnością przyłożą się do swojej pracy, ani nawet ministerstwa, bo sama idea jest ze wszech miar słuszna.
Jak można przeczytać na stronie MON, program obejmuje m.in. obronę przed uderzeniem pięścią, uwolnienie z uchwytów za ręce, włosy, ubranie, obronę przed kopnięciami i duszeniem oraz, uwaga, przed atakiem niebezpiecznym narzędziem, w tym nożem. Ten ostatni punkt budzi zdziwienie tym większe, że większość ekspertów od walki wręcz radzi w takiej sytuacji po prostu uciekać, a znana zasada 21 stóp (około 6,5 m) mówi, że dopiero taki dystans zapewnia szansę na odparcie ataku ostrym narzędziem, ale tylko ekspertowi wyposażonemu w broń palną (o ile pistolet znajduje się w kaburze)! Czy więc plan treningowy MON, rozpisany na 10 zajęć, nie jest nieco zbyt ambitny?
Opanuj strach
Jaki jest cel każdego kursu samoobrony, nie tylko tego organizowanego przez MON? Dać szansę na uniknięcie śmierci lub ciężkich obrażeń w razie bandyckiego napadu. A trzeba się na takim kursie nauczyć przede wszystkim kilku podstawowych zasad unikania sytuacji niebezpiecznych. Tu sprawa jest dość prosta, bo wystarczy zapamiętać, czego nigdy nie należy robić i przećwiczyć to „w terenie”.
Ćwiczącemu potrzebny jest też pewien zasób technik – zasłon, uwolnień z uchwytów, podstawowych uderzeń. To również nie jest rzecz nadmiernie trudna, ale chyba nie znajdzie się doświadczony instruktor, który zadeklarowałby, że 15 godzin to czas wystarczający, by nauczyć się dwóch najprostszych nawet dźwigni. Można, owszem, zrozumieć pewną zasadę czy kolejność wykonywanych ruchów, ale o stworzeniu trwałego odruchu, jaki pozwoli wykonać technikę skutecznie i prawidłowo w sytuacji wielkiego stresu, gdy organizm zalewa fala nagle uwolnionego kortyzolu i adrenaliny, nie ma mowy – na to potrzeba tygodni, jeśli nie miesięcy regularnego (bo odstępy pomiędzy zajęciami nie mogą być zbyt długie) i ciężkiego treningu.
I tu przechodzimy do punktu trzeciego, czyli umiejętności opanowania lęku paraliżującego większość z nas w sytuacjach granicznych tak bardzo, że nie potrafimy nawet podjąć decyzji o ucieczce lub walce.
Ze strachem, który potrafi w sytuacji zagrożenia sparaliżować nawet zawodnika ćwiczącego przez kilka lat, można poradzić sobie przez zgodę na odczuwanie bólu i inwestowanie w porażki – choć mistrzowie tradycyjnych stylów odrzucali wszelką formę współzawodnictwa pomiędzy swoimi uczniami, to jednak walka sportowa w sensie psychologicznym przygotowuje do rzeczywistej konfrontacji znacznie lepiej niż samo powtarzanie sekwencji ruchu. Można powiedzieć, że pojedyncza technika przypomina literę, jej ćwiczenie kaligrafię, lecz dopiero walka z przeciwnikiem tworzy opowieść.
Kult lekkiej pracy
Azjatyckie sztuki walki na trwałe trafiły do zachodniego kręgu kulturowego w latach 60. (w większości z nich nie chodzi o żadną sztukę, lecz o umiejętność zwycięstwa w fizycznej konfrontacji). Choć pierwsze szkoły judo i jujitsu powstały w Europie i USA już przed pierwszą wojną światową, prawdziwy rozkwit rozpoczął się w czasach formowania kontrkultury, gdy pokojowo nastawione dzieci kwiaty zorientowały się, że japońskie sztuki walki zawierają w sobie elementy filozofii zen, a judo stało się dyscypliną olimpijską.
Japończycy uczyli, że bez lat ciężkich ćwiczeń nie można nawet myśleć o opanowaniu umiejętności tak złożonej i trudnej, jak judo, karate czy aikido. Mieli, oczywiście, rację – lata powtarzania tych samych sekwencji wydeptywały w umysłach ćwiczących szerokie neuronowe ścieżki, pozwalające w sytuacji zagrożenia, w zasadzie bez udziału świadomości, zareagować właściwą techniką.
Niestety, w tej dziedzinie nastąpiła wyraźna zmiana – epoka systematycznej i ciężkiej pracy odchodzi powoli w zapomnienie. Oblicze sztuk walki zmieniły „białe diabły”, komercjalizując zjawisko i dostosowując je do potrzeb i wyobrażeń mieszkańców Zachodu. Nauczycieli zastąpili trenerzy, uczniów – klienci.
Feudalny obyczaj, w myśl którego uczniów na samym wstępie poddawano ostrej selekcji (bo mistrz ponosił odpowiedzialność zarówno za postępy w nauce, jak i za zachowanie ucznia), nie miał oczywiście szans zakorzenić się w Europie czy Stanach Zjednoczonych. Dobrym przykładem zmiany podejścia jest system kolorowych pasów, wymyślony specjalnie dla białych – w tradycyjnych sztukach walki ćwiczących dzielono tylko na uczniów i mistrzów. Dziś trenerzy, utrzymujący się z prowadzenia zajęć, muszą przyjmować ćwiczących bez względu na ich predyspozycje czy cechy charakteru – każdy z nich oznacza przecież zysk. Obniża się zatem poziom zajęć, raczej chwali, niż gani, tworzy miłą atmosferę, przedstawia sztuki walki jako rodzaj fitnessu. I organizuje krótkie kursy, obiecując spektakularne efekty po 2–3 miesiącach niezbyt wielkiego wysiłku.
Można tu zresztą dodać, że w poszukiwaniu efektywnego systemu walki wręcz udano się bardzo daleko, ignorując to, co każdy Europejczyk czy Amerykanin ma pod własnym nosem – zachodni boks czy klasyczne zapasy, pozbawione filozoficznej otoczki, są co najmniej równie skuteczne jak sztuki walki pochodzące z Azji. Kto twierdzi inaczej, nigdy nie skonfrontował swoich umiejętności z dobrym pięściarzem czy zapaśnikiem.
W stylach tradycyjnych zwraca się dużą uwagę na ćwiczenia podnoszące poziom odporności na ból i stres. Tu rolę nauczyciela przyjmuje mistrz – uderzenie dłonią w twarz, tak trudne do przyjęcia w naszej kulturze, w Azji nie robi na uczniach szczególnego wrażenia. Niestety, ta nauka bez przygotowania do znoszenia fizycznego bólu nie ma żadnego sensu, a poziom stresu musi być odpowiednio wysoki, dawkowany przez doświadczonego nauczyciela do granicy możliwej do przyjęcia przez ucznia. Wszystko to jednak dotyczy dopiero zaawansowanych zawodników, mających już za sobą kilka lat treningu. Paradoks polega na tym, że im sympatyczniejsza atmosfera na zajęciach, tym dalej odbiegamy od realnej sytuacji, do której mają one nas przygotować, zbyt duży rygor i stres szybko zaś odstraszą większość ćwiczących.
Złudzenie cudownej metody
Skąd więc pomysł, że walki wręcz można nauczyć się na kilkumiesięcznym kursie? Wpadli na niego, oczywiście, europejscy wojskowi. Jedną z pierwszych skodyfikowanych metod stworzył na potrzeby alianckich agentów i komandosów William Ewart Fairbairn, brytyjski żołnierz i policjant, przez lata praktykujący na ulicach Szanghaju. Silent killing Fairbairna okazał się tak skuteczny, że dowództwo Wehrmachtu wydało specjalny podręcznik zawierający sposoby na obronę przed „angielską metodą gangsterską”. Tego sukcesu nie da się jednak naśladować na kursach organizowanych dla cywilów. Choćby z tego powodu, że Fairbairn uczył niemal wyłącznie technik ataku, walka miała z zasady zakończyć się śmiercią przeciwnika, a kursantami byli przeważnie młodzi, silni i zdeterminowani mężczyźni, gotowi zabijać nożem lub gołymi rękami.
W latach 90. szwedzki psycholog K. Anders Ericsson opublikował pracę, w której zrelacjonował badania, jakie przeprowadził wśród wybitnych skrzypków. Ericssona interesowało, ile pracy każdego z nich kosztowało osiągnięcie poziomu wirtuoza. Okazało się, że granica, bez względu na zdolności, jakimi wykazywali się badani na początku kariery, wynosi około 10 tys. godzin. Stąd wzięła się często powtarzana teza o magicznej barierze, której przekroczenie gwarantuje sukces w każdej dziedzinie.
Popularność mitu o 10 tys. godzin ćwiczeń nie może dziwić – ta zasada jest w swojej wymowie sprawiedliwa i bardzo demokratyczna, mówi nam też to, co chcemy usłyszeć: że każdy z nas może wszystko, o ile tylko porządnie się przyłoży. Niestety, nie tylko zdrowy rozsądek podpowiada (tezy Ericssona zostały podważone w innych pracach naukowych), że w niektórych dziedzinach najcięższa nawet praca nie pomoże przekroczyć pewnego poziomu – pływać, co prawda, może nauczyć się każdy, ale zawodnik mający 165 cm wzrostu nigdy nie wygra wyścigu z Michaelem Phelpsem (193 cm). W sztukach walki szczęśliwie warunki fizyczne nie determinują osiągnięcia wysokiego poziomu zaawansowania – niski, krępy siłacz musi po prostu używać innego zestawu technik niż wysoki, naturalnie gibki zawodnik o długich nogach. Ale każdy instruktor już na pierwszych zajęciach widzi różnice początkowego potencjału pomiędzy ćwiczącymi – część z nich ma całkowicie naturalny wysoki poziom koordynacji lub niski poziom lęku, inni nie potrafią prawidłowo powtórzyć najprostszej sekwencji ruchu. Różnice te z czasem znikają, lecz ich zniwelowanie wymaga przynajmniej dwóch lat ciężkiej pracy, w stałym cyklu dwóch, trzech treningów tygodniowo. Cóż więc można zrobić na 12 treningach, przeprowadzonych w ciągu trzech miesięcy? Realnie – nic.
Czy zatem nauka samoobrony, zarówno w przypadku kobiet, jak i mężczyzn, jest kompletnie pozbawiona sensu? Nie, ale nie istnieje również cudowna metoda, gwarantująca bezpieczeństwo w razie realnej konfrontacji z przeciwnikiem. Praca przyniesie efekt, ale tylko wtedy, gdy nie nastawimy się na osiągnięcie spektakularnych efektów i z pokorą potraktujemy własne ograniczenia.
Gdyby MON chciał, korzystając z wiedzy wojskowych instruktorów, stworzyć spójny system samoobrony i finansować stałe bądź trwające przynajmniej rok zajęcia dla pań, efekt byłby z pewnością lepszy.