Igrzyska oficjalnie skończyły się dziś, ale polskie emocje na dobre wygasły właściwie już przed tygodniem, wraz z konkursem drużynowym skoczków. Jeszcze trochę niespodziewanych skoków ciśnienia zapewniła kibicom biatlonowa sztafeta kobiet, jednak na mecie panie były zgodnie z przypisywanymi im wcześniej rolami daleko od strefy medalowej.
Nadziei związanych z innymi startami Polaków nie było, choć przed startami obowiązywała dyktatura różowych okularów – wszystkie wątpliwości i słabości tłumaczono na ich korzyść, a przecież medale nie są splotem szczęśliwych okoliczności, tylko najczęściej puentą przewidywalnej sportowej logiki.
Kto zawiódł na igrzyskach w Pjongczangu?
Te igrzyska dowiodły, że jesteśmy bezkonkurencyjni, jeśli chodzi o marnowanie dobrej koniunktury stworzonej sukcesami. Justyna Kowalczyk kończy je smutna i przegrana, nie tak chyba zaplanowała sobie zejście z olimpijskiej sceny. Ale i tak trzeba jej się pokłonić za to, że przez lata trwała w polskich biegach narciarskich jako punkt odniesienia i wzór do naśladowania, a dlaczego nie stworzono – jak kiedyś w skokach, co teraz dało nam nowe pokolenie medalistów – sensownego programu wychowywania następców mistrzyni, a tras jak nie było, tak nie ma, to już jest słodka tajemnica obecnych działaczy Polskiego Związku Narciarskiego.
Środowisko panczenów obudziło się do pracy u podstaw dopiero teraz. Fakt, że będzie łatwiej dzięki temu, że marzenia o medalach można będzie dogonić w powstałej wreszcie hali w Tomaszowie Mazowieckim, a nie, jak do tej pory, w Berlinie albo Inzell. Dobre pokolenie biatlonistek odchodzi niespełnione.