Artykuł w wersji audio
Pędzą po stolicy na rowerach i skuterach, z zarzuconymi na plecy wielkimi pojemnikami z jedzeniem. A klientela jest coraz liczniejsza. Rodzimy sektor gastronomiczny zmienia się pod wpływem takich aplikacji i firm, jak Pyszne.pl czy PizzaPortal, a od przeszło roku także dzięki UberEATS, który działa globalnie, ale myśli lokalnie. Dlatego dostawcy w naszym kraju nie poruszają się, jak w USA, chevroletami, ale na dwóch kółkach. Albo miejską komunikacją.
Zmienia się gastronomia, ale i demografia, choć przepływ z Indii do Polski (kierunek bywa, rzecz jasna, i odwrotny) ma dłuższą tradycję niż zwyczaj zatrudniania Hindusów jako dostawców jedzenia.
Według danych Ministerstwa Pracy w 2017 r. o zezwolenie na wykonywanie pracy w Polsce wnioskowało 4604 Hindusów (wniosków z Pakistanu wpłynęło w tym czasie dziesięciokrotnie mniej), w tym 426 kobiet. 86 proc. wnioskujących otrzymało zezwolenia (dla porównania, w 2008 r. wydano raptem 733 zezwolenia). Wśród nich są studenci, biznesmeni czy restauratorzy. Już nie tylko ludzie zamożni, ale też ci aspirujący, z niższych klas, coraz więcej młodych. I ten trend raczej się utrzyma, bo polska populacja się zmniejsza, a indyjska wprost przeciwnie. – Indie nie nadążają za własną demografią i nie są w stanie zapewnić swoim obywatelom miejsc pracy, a często nawet dachu nad głową – tłumaczy Paulina Wilk, reporterka, autorka książki „Lalki w ogniu. Opowieści z Indii”. – Tymczasem młoda populacja jest ogromna i ciągle rośnie. Według danych ONZ w 2050 r. Indie będą najludniejszym krajem świata i strącą z podium Chiny. W latach 60. osiągną populacyjny szczyt, rzucając wyzwanie sobie i światu. Hindusi już teraz szukają innych miejsc do życia. Mobilność mają zresztą w krwiobiegu, tak jak tradycję emigrowania po lepszy los. Zupełnie jak Polacy.
Ziemia obiecana
Brijesh pochodzi z Ahmadabadu, położonej na zachodzie kraju siedmiomilionowej stolicy Gudźaratu, jednego z najbardziej uprzemysłowionych regionów Indii. Już jako przedsiębiorczy 18-latek założył firmę o wiele mówiącej nazwie „Happy Events”. Organizuje oprawę baby showers, czyli przyjęć dla przyszłych mam, ale też ślubów czy najbardziej egzotycznych z naszej perspektywy „nocy poślubnych”. Klimat takiej nocy tworzy się z pomocą fotografii młodej pary, pluszowych serc i świec. Brijesh z dumą prezentuje zdjęcia – faktycznie, jest klimat.
Interes na razie prowadzi się sam, bo Brijesh skończył w swoim mieście studia z biznesu i wyjechał do Polski. Dlaczego tu? Wyciąga kartkę. – To proste – tłumaczy i notuje. – Jeden złoty to 19 rupii, jeden funt szterling to 90 rupii. Wniosek: z zarobkami z Ahmadabadu łatwiej osiedlić się nad Wisłą niż Tamizą czy gdziekolwiek indziej.
Brijeshowi wtóruje 23-letni Aman z New Delhi: – Tu wszystko jest tanie w porównaniu z Australią. Australia od lat jest jednym z najpopularniejszych kierunków indyjskiej emigracji. W ciągu dekady liczba Hindusów na antypodach podwoiła się, a w 2016 r. stanowiła już 2 proc. tamtejszej ludności. Migranci z Indii celują też w Kanadę, USA, ostatnio szczególnie w Zjednoczone Emiraty Arabskie i kraje Zatoki Perskiej. No i w Polskę, mimo że nadal nie ma bezpośrednich lotów z New Delhi do Warszawy. – Chociaż z całej Unii Europejskiej i tak najbardziej kojarzą Wielką Brytanię, Francję i Niemcy, bo z nimi mają najlepsze relacje polityczno-ekonomiczne – tłumaczy prof. Agnieszka Kuszewska, badaczka Azji Południowej z Instytutu Bliskiego i Dalekiego Wschodu Uniwersytetu Jagiellońskiego. – Indie są ogromnym krajem z drugą co do wielkości liczbą mieszkańców na świecie (1,3 mld; Pakistańczycy są szóści). Żeby się tam wybić, trzeba cały czas konkurować, ścigać się. Hindusi są przyzwyczajeni, że życie nie jest łatwe. Umieją sporo poświęcić, żeby skończyć w Polsce szkoły i się tutaj rozwijać.
Z opowieści Brijesha jasno zresztą wynika, że Polacy to malkontenci i przesadzają w swoim pesymizmie. – Macie drugą najszybciej rozwijającą się gospodarkę w Europie! – przekonuje. – Niczego tu nie brak, ludzie się bogacą. To dobry moment, żeby tutaj być. Hindusi wiedzą, że w zeszłym roku Polska zaliczyła rekord inwestycyjny, a PKB wzrosło najbardziej od 2008 r. Zarobki może nie rzucają na kolana, ale da się żyć.
Dogadać jako tako też się da. Pytany, czy miał trudne początki, Brijesh szeroko się uśmiecha: – Ależ skąd! Od razu po przyjeździe trafił do Ubera, jak wielu jego kolegów. – To jedna z niewielu firm, które nie wymagają znajomości polskiego. Poza tym mamy elastyczny czas pracy. Jedni pracują 12 godzin, inni 10, jeszcze inni cztery – opowiada Maulik, który też pochodzi z Ahmadabadu, ale z Brijeshem poznał się już w Warszawie. Do Polski trafił w marcu 2015 r. Najpierw pracował jako kucharz, potem już w Uberze.
Uber nie płaci za czas pracy, a za liczbę wykonanych przewozów. Kurierzy, którzy spędzają większość dnia w pracy, mogą liczyć na zarobek rzędu 3 tys. zł. – To praca, w której jesteś cały czas w ruchu, poznajesz nowych ludzi, zdobywasz kontakty – dodaje Brijesh, namawiając do składania CV. Mimo to miesięczne wydatki trochę dają się we znaki. Można zaoszczędzić na jedzeniu i wynajmie pokoju w czterech czy pięciu, ale w koszty stałe trzeba wpisać 800 zł za wynajem skutera i 500 zł na paliwo. Czasu na rozrywki zostaje niewiele, na nadrabianie polskich dzieł kultury też. Na przykład „Ziemi obiecanej” Andrzeja Wajdy nasi rozmówcy nie widzieli. Ale obiecują, że to zrobią.
Łyżka dziegciu i kurkumy
Przybyli z Indii młodzi mężczyźni – bo to zwykle mężczyźni – w Polsce nie czują się samotni, czas spędzają głównie w swoim towarzystwie. Pasjami oglądają mecze piłki nożnej, kibicując europejskim drużynom. Fantazjują o wyjeździe na mundial do Rosji. Chodzą czasami do warszawskich klubów, ale z dziewczynami jest różnie, bo co do zasady są nieśmiali. 27-letni Munish testuje co prawda aplikacje randkowe, na razie bez powodzenia. – Nawet bardzo wykształcony Hindus, zapytany o uczucia, byłby zakłopotany. W Indiach brakuje języka, w którym na co dzień mówi się o emocjach i zakochaniu – wyjaśnia Paulina Wilk.
Wiązanie się z przedstawicielką innej kultury w ogóle jest problematyczne, głównie ze względu na odmienne obyczaje. W Indiach szuka się partnerki o tym samym albo niższym statusie społecznym. Tymczasem imigranci w Polsce wiedzą, że jako przedstawiciele innej narodowości mogą być wyjściowo traktowani gorzej. Jeśli więc takie związki powstają, to zwykle dlatego, że Polacy wiążą się z Hindusami w podróżach po Indiach. Scenariusz w drugą stronę jest rzadszy. – Oni dobrze wiedzą, że jeśli przywiozą do Indii polską dziewczynę, to mama im nie pobłogosławi – dodaje Wilk.
Hindusi ruszają więc w świat z bagażem pojemniejszym niż plecak Ubera na jedzenie – ze swoim kulturowym doświadczeniem. W Indiach często całe rodziny inwestują w wyjazd jednego ich członka, na ogół mężczyzny. – To racjonalne inwestować w edukację i rozwój syna, bo po latach będzie można „zwindykować” ten dług wdzięczności – mówi Wilk. Z raportu Narodowego Banku Polskiego wynika, że cudzoziemcy zarabiają u nas coraz więcej (w sumie 4,3 mld zł). Spora część tej kwoty trafia do krewnych w państwie pochodzenia. O Hindusów upomina się więc rodzina, ale i kraj. Także dlatego, że emigranci mają status non-resident-Indian – płacą w Indiach podatki, wydostają bliskich z biedy, są uprawnieni do głosowania.
Z jednej strony Hindusi mają więc silną więź z ojczyzną. Z drugiej – emigracja to szansa, by odrobinę się rozluźnić i uwolnić od struktur, do których trafiliby u siebie. – Chłopak dorastający w Indiach oficjalnie nie może uprawiać seksu do ślubu, nie może swobodnie robić, jeść i nosić tego, na co ma ochotę – wylicza Paulina Wilk. – Są rodzice, którzy nie podają w domu mięsa i innych konkretnych potraw, do tego oczekują uczestnictwa w ceremoniach. Chłopak emigrujący nie jest tak pilnowany, choć gdy dobiegnie trzydziestki, rodzina zacznie pytać: wracasz czy zostajesz w tej Europie? Jesteś jeszcze nasz? Niektórzy decydują się zostać. Na przykład Brijesh, który odkłada pieniądze na otwarcie restauracji. Szefem kuchni będzie Maulik.
Jak się wtopić
Z wtopieniem się w polski krajobraz mogą mieć jednak kłopot. Najpierw ze względu na zaplecze kulturowe. Powiada się, że Indie są tam, gdzie diaspora (co świetnie opisała Kiran Desai w książce „Brzemię rzeczy utraconych”). Młodzi Hindusi zwykle emigrują grupami i gdziekolwiek się udają, odtwarzają znane sobie wzorce i hierarchię społeczną. Gotują tradycyjne jedzenie i mówią między sobą po bengalsku albo w malajalam, mimo że angielski też jest ich językiem urzędowym. – Mogą mieć problem, żeby się odnaleźć w zindywidualizowanym społeczeństwie – tłumaczy Paulina Wilk. – Bo u nich jednostka niewiele znaczy. Jak wchodzisz do pokoju, to wchodzą z tobą trzy pokolenia przodków. To one tworzą kontekst i sens istnienia.
Klimat w Polsce też sprzyja izolacji, a nie integracji. Hindusów traktuje się jak Wietnamczyków, Ukraińców i przedstawicieli innych narodowości – udaje się, że ich nie ma, albo myli z kimś innym. 25-letni Aman zauważa stale powracający problem: – Ludzie notorycznie biorą nas za Arabów i musimy tłumaczyć, że nimi nie jesteśmy. Kiedyś jechał nocą autobusem z kolegą, który akurat obchodził urodziny. Jubilat spotkał się wzrokiem z dumnym synem polskiej ziemi. Patrzysz na mnie? – zapytał zaczepnie, bo nastrój miał szampański. Polak w odpowiedzi podbił mu oko i wybił zęba. Zaczepki słowne to standard. Co jakiś czas ktoś pyta: hej, skąd jesteś? Nie wyznajesz przypadkiem islamu? Dostawców jedzenia i studentów spotyka to najczęściej, bo w przeciwieństwie do zamożnych Hindusów korzystają z miejskiej komunikacji.
Uber pozwala takich dyskomfortów unikać. – Jeśli dostaję zgłoszenie po zmroku do miejsca, które wydaje mi się niebezpieczne, to go po prostu nie przyjmuję. Aplikacja szuka kolejnego chętnego – tłumaczy Aman. Kiedyś usłyszał za plecami polski dialog. Wyłapał dwa słowa: „Syria” i „kurwa”. – Wkurzyłem się, odwróciłem, wyciągnąłem paszport i powiedziałem: Spójrzcie, jestem Hindusem, nie Syryjczykiem! – relacjonuje. – I wtedy odpuścili.
Według Munisha odpuścili, bo Indie i Polska mają świetną historię wzajemnych relacji. Hindus wspomina obóz dla polskich uchodźców, głównie dzieci, który powstał w Balachadi u wybrzeży Morza Arabskiego. Było to możliwe dzięki maharadży Jam Sahibowi Digvijaysinhjiemu, zafascynowanemu Polską przynajmniej od spotkania z Ignacym Paderewskim. Do induskich sierocińców trafiło ze Związku Radzieckiego ok. 5 tys. dzieci. Na pamiątkę tych wydarzeń skwer na warszawskiej Ochocie nosi imię Dobrego Maharadży. Jest też patronem ekskluzywnego liceum.
Z polskim orzełkiem
– Mamy bardzo dobrą historię relacji polsko-indyjskich jeszcze z czasów zimnej wojny – potwierdza prof. Agnieszka Kuszewska. W marcu 2014 r. obchodziliśmy 60. rocznicę nawiązania stosunków dyplomatycznych. Ponad pół wieku temu, w 1954 r., w hotelu Imperial w New Delhi powstała nasza pierwsza ambasada, Jerzy Grudziński został pierwszym ambasadorem. Dziś kulturę i specyfikę krajów Azji Południowej badają właściwie wszystkie rodzime ośrodki akademickie i uniwersytety. W New Delhi prężnie działa Instytut Polski, a w Polsce obchodzi się tradycyjne indyjskie święta: Holi (kolorowe święto wiosny i radości, celebrowane niedawno m.in. w warszawskim klubie Stodoła, a w czerwcu planowane w Lubinie) i Diwali (święto światła, symbolicznej przewagi dobra nad złem). Stołeczne Muzeum Azji i Pacyfiku organizuje wykłady i wieczory z indyjską muzyką. Przybysze z Azji Południowej mają nawet pod Warszawą własną ligę krykieta. – Hindusi i Pakistańczycy, choć od lat skonfliktowani, reprezentują Polskę w zawodach za granicą ubrani w koszulki z białym orzełkiem. To ewenement – opowiada prof. Kuszewska. Grają ze sobą studenci i biznesmeni. Całość, łącznie z boiskiem, finansują z własnej kieszeni.
Mimo oczywistych różnic Polaków i Hindusów trochę najwyraźniej łączy. Po pierwsze, silne przywiązanie do rodziny. Po drugie, doświadczenie młodych pokoleń. Procesy transformacyjne i gospodarcze w ostatnich 30 latach szły u nas równolegle. – Moi rówieśnicy w Indiach mają takie same wspomnienia: pierwszych lewisów, MTV, otwarcia się na świat – opowiada Paulina Wilk. – Tamtejsi 20-latkowie, tak jak polscy studenci, dojrzewają do wiedzy o wolnym rynku, mają podobne doświadczenia kapitalizmu, konkurencji i rosnących ambicji. Są częścią – znów jak Polacy – tego plemienia globalnego, które mówi: masz prawo do ruchu, przemieszczania się, jeśli chcesz żyć inaczej. Pytanie, czy w UberEATS się nie marnują i czy nie tracimy jakichś nieodkrytych talentów. Po młodych zdolnych wyprawia się do Indii np. Google, zakłada im uczelnie, rekrutuje, szuka posad w Dolinie Krzemowej. – Jeżdżenie na rowerze to nie jedyna kompetencja Hindusów – mówi Wilk.
Ale taki styl życia na razie im odpowiada. Azjaci południowi nie marudzą co do zasady. Sami słyną z gościnności wobec przyjezdnych i z takim nastawieniem emigrują. Uberowcy, zachwyceni Polską, uśmiechają się ze zdjęć na Facebooku. Pozują na tle Bałtyku, Pałacu Kultury, zabytków.
Polska ze swoim talentem do zrażania do siebie przedstawicieli różnych narodowości jest więc dla Hindusów niezłym testem. – Ale z reguły dominuje pozytywne nastawienie – wyjaśnia prof. Kuszewska. – Jeśli zapytamy, co sądzą, to nie powiedzą od razu, że coś im się nie podoba, że z czegoś są niezadowoleni. Coś mi się przydarzyło w tramwaju, ktoś mnie zaczepił – zdradzą. Ale zaraz dodadzą, że i tak bardzo lubią Polskę. Z wzajemnością? Prof. Kuszewska w ramach badań pytała polskich studentów, z czym kojarzą im się Indie. Odpowiadali, że z wielokulturowością, bogactwem przypraw, otwartością, różnorodnością. Czyli z tym dokładnie, czego w Polsce nadal mało. Więc Hindus dowiezie. Na rowerze.