Powiesił się na pasku w szafie w przeddzień pogrzebu ukochanej matki. Jako perfekcjonista także i w tym przypadku dopilnował sprawy: na wszelki wypadek zażył całą fiolkę leków, wciągnął kokainę i podciął sobie żyły sztyletem.
Alexander McQueen przeżył 40 lat, od jego śmierci minęło kolejnych osiem, ale jego ponura biografia i spektakularna twórczość, dalece wykraczająca poza ubiór, niezmiennie pozostają przedmiotem fascynacji. Do polskich kin wchodzi właśnie „McQueen”, dokument Iana Bonhôte’a i Petera Ettedguiego, będący kolejną próbą wytłumaczenia fenomenu jednego z najwybitniejszych projektantów w historii.
Za sprawą jego pokazów, przybierających formę teatralnych spektakli, artystycznych performance’ów czy psychodramy, projektant udowodnił, że moda może być fascynująca nawet dla tych, którzy nigdy nią się nie interesowali. Że potrafi być pełnoprawnym gatunkiem sztuki. Wzgardził odwieczną zasadą, by na pokazach było elegancko, wystawnie i by ładnie grało. Wprowadził na wybiegi to, co moda zawsze starała się wypierać: przemoc, traumę i zło.
Fascynacje Kubą Rozpruwaczem
Początkowo operował niemal wyłącznie szokiem. I choć sam szok w modzie mocno dziś się zdewaluował, głównie dzięki mediom (vide: „Szok! Założyła czółenka do szortów!”), McQueen naprawdę potrafił wprawić publikę swoich pokazów w osłupienie. Nie tylko ich lokalizacją, obejmującą nieczynne zajezdnie autobusowe czy hangary w przemysłowych dzielnicach (dziś to modowy standard), do których brytyjska klasa średnia nie miała wówczas odwagi ani powodu się zapuszczać. Zgodnie z jego słynną deklaracją: „moje pokazy to nie koktajl party. Chcę, by widzowie na nich wymiotowali, chcę karetek i zawałów serca!”, nieraz fundował im makabrę.