Odkąd Polacy zdobyli złoto siatkarskich mistrzostw świata, trwa licytacja, co jest większym zaskoczeniem: obrona złota czy tytuł najlepszego gracza turnieju dla Bartosza Kurka. W decydujących o medalach meczach grał fantastycznie. Nie uciekał od odpowiedzialności i dawał to, czego wymaga się od klasowego atakującego: kończenie piłek w trudnych sytuacjach, gdy wynik jest na ostrzu noża.
Ale wcześniej bywało różnie. Połowa września, mundial jeszcze się nie rozkręcił na dobre. Polacy wygrywają pewnie, 3:0, z Iranem – rywalem niewygodnym i nielubianym, z którym często grają mecze kipiące od złych emocji. Kurek poświęca chwilę na rozmowę z dziennikarzami. Pada pytanie: – Bartek, jak patrzysz na swoją grę? Bo my zaglądamy w statystyki i trochę się martwimy. W dwóch setach skończyłeś tylko cztery z 14 ataków. Kurek dłuższą chwilę milczy, potem odwraca głowę, uśmiecha się zniecierpliwiony i w końcu mówi: – Myślę, że najlepiej odpowiedzieć na to pytanie tak, że wygraliśmy 3:0. I nie zważając na wiszące w powietrzu kolejne pytania, dziękuje za rozmowę i odchodzi.
Pokusie wystawiania indywidualnych ocen w pomeczowych studiach telewizyjnych nie mogą się oprzeć siatkarscy eksperci. O grze Kurka w początkowej fazie turnieju mówią: stać go na więcej, wciąż nie jest tą siłą napędową, o jakiej marzymy. Zdaniem Jakuba Michalaka, menedżera Kurka, postrzeganie siatkówki przez pryzmat indywidualnych dokonań na boisku nie ma większego sensu. – Powtarzam często, że może i liczby nie kłamią, ale kłamcy liczą – powiada sentencjonalnie. – Statystyka pokazuje, że Bartek nie skończył ataku, ale już nie oddaje tego, że rywale po tym jego ataku nie byli w stanie sprawić nam problemów. I w końcu to my byliśmy górą.
Kurek sprawia wrażenie, jakby uznanie dla indywidualnych zasług było w siatkówce zupełnie nie na miejscu.