Chrześniak niemieckiego cesarza
Honorowym chrzestnym Bernarda Hinca jest cesarz Wilhelm II, z łaski Bożej cesarz niemiecki, król Prus, margrabia Brandenburgii, burgrabia Norymbergi, hrabia Hohenzollern... Kaszub z Mezowa ma nawet na to oficjalny papier. Gdy się urodził 29 kwietnia 1918 r., jego rodzice dostali z tego tytułu premię pieniężną, bo cesarz nagradzał poddanych, którzy jak on sam cenili wielodzietność. Cesarz miał siedmioro dzieci, a Hincowie o jedno więcej. To jedyna okoliczność, która wiąże Bernarda z Niemcami. Przez całe życie czuł się Polakiem.
Jego bracia byli na służbach u bogatszych rolników, jemu więc przypadła rola wicegospodarza. Gdy Bernard był już po polskiej komisji wojskowej w Sierakowicach, zdarzyło się gorące lato 1939 i dorodne plony. Ale ledwie Hincowie sprzątnęli zboże, po wsiach poszedł szum: Niemcy idą! Młodzi Polacy ukrywali się po lasach, kopali sobie polne bunkry. Niektórzy z sąsiadów zapisali się na folkslisty, ale nie Hincowie. Ich wezwano do Arbeitsamtu i posłano do pracy.
– Byłem między innymi u jednego Niemca na Żuławach – opowiada Bernard. – Dobrze trafiłem, mój bamber był katolikiem i po ludzku mnie traktował. Ale dobrze było krótko. Miejscowy sołtys chciał Hincowi dołożyć obowiązków u innego rolnika. – Nie spałem po nocach, co to będzie, jak mnie zabiorą gdzie indziej. Postanowiłem uciec. Rzeczy spakowałem w karton, nadałem na poczcie na adres rodziców, a sam rankiem ruszyłem na zachód.
Trochę koleją, trochę piechotą dotarł do rodzinnego Nowego Ostrowa. Ale i stamtąd znów go wysłali do pracy. Tym razem w tartaku. Tam poznał Kaszuba Bacha, który zapisał się do narodowych socjalistów i został folksdojczem. Był dobrym człowiekiem, ocenia Bernard, przecież z polskiej rodziny.