Od 16 lat razem z ekipą lokalnych cieśli i stolarzy odnawiają drewniane zabytkowe żuławskie domy. Kupują za bezcen albo dostają w zamian za odrestaurowanie, bo byli właściciele wyprowadzają się na starość do miasta, chcą się pozbyć starych domów, ale mają do nich sentyment. Nie chcą, żeby niszczały. – Te budynki są przepiękne – mówi Filip Gawliński. – Zostało ich jeszcze dużo na Żuławach. My tego nie cierpimy. Ja nie lubię strugać drewna, a Marysia nie znosi Żuław, bo depresja i mokro. Ratowanie ich to nie pasja, ale obowiązek.
Plan zakłada, że w każdym z odrestaurowanych domów realizowany będzie jakiś projekt. Mają pełnić pierwotną funkcję, pozostaną związane z ziemią, z gospodarstwem, z przetwarzaniem jedzenia. Żadnych „wydmuszek” – hotelików i knajpek dla turystów.
Wartość dodana
Pierwszy dom, na którym Maria i Filip uczyli się remontowania drewnianych zabytków, miał 100 lat, stał w Brudzędach i był położony na XVII-wiecznym siedlisku. – Kupili go moi rodzice, ja ich do tego namówiłem, potem klęli, bo dopiero po dziewięciu latach go wyremontowaliśmy – mówi Filip. Na nim eksperymentowali, szukając w antykwariatach starych książek o konstrukcjach drewnianych domów. A potem w elbląskiej delegaturze Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków w Olsztynie spotkali Jerzego Domino, historyka sztuki i konserwatora, który o zabytkach drewnianych wie chyba wszystko. To on namówił Filipa, żeby się zajął remontowaniem drewnianych zabytków na stałe.
Brudzędy to teraz ich dom rodzinny. I serowarnia. Przez te lata, zwłaszcza od grudnia do marca, zdarzało się, że nie mieli pieniędzy na jedzenie (od dwóch lat dostają dotację z Ministerstwa Kultury na remont jednego z zabytków, więc stanęli na nogi).