Na początku roku gnębi nas 10 godzin różnicy między Polską a Melbourne, w połowie roku życie utrudniają szefowie („przełącz na wiadomości”), we wrześniu wraca problem ze strefami czasowymi – my, wierni fani tenisa, nie mamy łatwego życia. W zamian za te trudy dostajemy jednak aż cztery dwutygodniowe święta: Australian Open, Roland Garros, Wimbledon i US Open.
Nie ma więc co narzekać, zwłaszcza że dane nam jest oglądać trzech graczy już dziś umieszczanych na samej górze listy najwybitniejszych w historii (na Zachodzie zaczęła się właśnie kolejna odsłona dyskusji o tym, kto zasługuje na tytuł GOAT – Greatest Of All Time, znów bez jednoznacznych wniosków).
Nie grymaśmy zatem pochopnie na tegoroczny finał Australian Open, w którym Novak Djokovic przejechał się jak walec po Rafaelu Nadalu. Emocji panowie nie dostarczyli, ale być może po latach wrócimy jeszcze do tego turnieju i tego krótkiego, nudnego meczu. Nawet nie dlatego, że Djokovic wyprzedził dzięki niemu Pete’a Samprasa pod względem liczby wygranych turniejów wielkoszlemowych (15. tytuł), lecz dlatego, że to może być początek końca pewnej niezwykłej w historii tego sportu epoki.
Wielka Trójka, a nawet Czwórka
Jej początek wyznacza pierwszy triumf Rogera Federera na Wimbledonie (2003 r.). Potem w latach 2004–18 trzej tenisiści dokonali rzeczy niebywałej: z 60 turniejów wielkoszlemowych Federer, Nadal i Djokovic wygrali 50.
Trzy tytuły ma zaliczany grzecznościowo do ich grona Andy Murray (straszny pechowiec; w każdej innej epoce zdobyłby pewnie kilka tytułów więcej, ale aż osiem finałów przegrał z Federerem i Djokovicem), także trzy – Stanislas Wawrinka. Czterej kolejni gracze wyszarpali w ciągu tego piętnastolecia po jednym tytule – Gaston Gaudio, Marat Safin, Juan Martin del Potro i Marin Cilic.