Mimo że medialne doniesienia po śmierci Lagerfelda ocierają się chwilami o groteskę – najnowsze: jego nieutulona w żalu ukochana kotka Choupette wystosowała oświadczenie, w którym zwie go tatusiem – nie przesłania to ogromnego dorobku, który po sobie zostawił. A świat mody pogrążony jest w autentycznej żałobie.
Brzmi jak banał, ale pokazy Chanel, marki, którą Lagerfeld kierował ponad trzy dekady, rzeczywiście były najbardziej wyczekiwanym wydarzeniem paryskich fashion weeków. Przyćmiewały konkurencję skalą, budżetem i scenografią. Nie że szczególnie oryginalną, przeciwnie: wręcz banalną. Zrealizowaną jednak z niespotykanym rozmachem. Wnętrza swojego ulubionego Grand Palais Karl potrafił zamienić we francuski ogród z romantycznymi alejkami wokół fontann czy w stację kosmiczną ze startującą rakietą. Bywało, że budował lotniczy terminal albo inscenizował galerię sztuki współczesnej. Te swoiste imprezy tematyczne dopracowywał w najdrobniejszych szczegółach. Jeśli odtwarzał supermarket, modelki szły między regałami z tysiącem wyprodukowanych na potrzeby pokazu dóbr, sygnowanych logo marki. Były zatem zgrzewki wody mineralnej Chanel, półki majonezu Chanel, jajka ze stemplem Chanel, pieczywo tostowe, proszki, miotły – wszystko, co znaleźlibyśmy w typowym sklepie. Tyle że nie na sprzedaż, z wyjątkiem biżuteryjnych modeli klasycznych metalowych koszyków, jakie pamiętamy z dawnych samów. Ostatni pokaz pret-à-porter z kolei scenografią przeniósł gości nad morze. Oglądali go ze stopami w piasku; były prawdziwe fale i plaża, molo, drewniany pomost, budka ratowników i drgające na wietrze grzywy traw.
A mowa tylko o pokazach w Paryżu, bo kolekcje cruise (wakacyjne) i metiers d’art (w hołdzie tradycyjnemu rzemiosłu) z podobną pompą prezentował też za granicą, od Bangkoku po Dallas.