Tak przywykliśmy do mięsnych wielkanocnych świąt, że bezmięsna Wielkanoc wydaje się oksymoronem, sprzecznością samą w sobie. Tradycyjnie były to zawsze święta, na miarę możliwości, obfite – i łakomstwo czy wręcz obżarstwo były czymś aprobowanym. W czasie 40-dniowego dość restrykcyjnego postu kumulował się apetyt i za punkt honoru stawiano sobie zaspokajanie go jak najdoskonalej.
Kiedy chrześcijaństwo wprowadziło dwa ważne święta, Boże Narodzenie i Wielkanoc, zaczęto z nimi łączyć określone dania, czasem przeniesione z dawnych religii. O ile w święta grudniowe jadamy symboliczne pokarmy z dawnych mitów i wierzeń – grzyby, mak, miód czy kapustę, o tyle do wiosennych wielkanocnych świąt przypisano mięsa – stanowiące od zawsze symbol dostatku, sytości i prestiżu – oraz jajka, symbol nowego. Na stole znaleźć się muszą w dużej ilości. Do rangi symbolu rodzimej świątecznej kuchni urosły kiełbasy, białe i wędzone, różowa soczysta szynka, pieczone mięsa czy pasztety. Mamy też na stołach typowe dla Wielkanocy sosy: zimny chrzanowy (będący mieszanką majonezu, śmietany, siekanych jaj na twardo, tartego chrzanu, doprawiony odrobiną cukru i soli do smaku); czy majonezy z dodatkami (chrzan, posiekane drobno konserwowe ogórki, grzyby w occie). No i oczywiście wedle najlepszego przepisu samego Mikołaja Reja z Nagłowic mocno chrzanową ćwikłę. Wszystko to, co doskonale dopełnia mięsne potrawy. Ponieważ w ten dzień tradycyjnie nie gotowano, mnogość zimnych dań kompensowała brak obfitego obiadu.
Jedzenie mięsa uważano w całej znanej nam historii za bezdyskusyjnie zdrowe i niezbędne. I tylko tacy oryginałowie jak Platon czy Pitagoras w starożytności czy w czasach nowszych Leonardo da Vinci (wiadomo, geniusz!) pozwalali sobie na to, aby odmawiać w ogóle jedzenia mięsa.