„Pieprzę twoje otwarte przestrzenie biurowe. Pieprzę twoje biurka stojące, biurka leżące i biurka z bieżnią. Pieprzę czytanie jednej książki tygodniowo. Nikt nie czyta tak szybko. Pieprzę twoich maniaków produktywności. Próbujesz sprawić, bym czuł się winny, bo obudziłem się dopiero o 6 rano. Cholera, obudziłeś się o 4.30, medytowałeś przez 30 minut, przeglądałeś swoje kwartalne i roczne cele przez kolejne 30, wychłeptałeś przepyszny shake, sprawdzając codzienne wyniki retencji klientów. Pieprzę twoje słuchawki eliminujące szum, twoje pieprzone listy zadań, apki, notatki, karteczki samoprzylepne i Bóg wie, co jeszcze”.
Wprawdzie technicznie adresatem powyższej litanii „Pieprzę cię, świecie start-upów” autorstwa izraelskiego programisty Shema Magneziego jest tytułowy świat start-upów, w istocie są nim miliony uczestników globalnego trendu ulepszania wszystkiego, od wiązania sznurówek począwszy, a kończąc na optymalizacji seksu oraz pozostałych stosunków społecznych. Adresatem litanii są hakerzy życia – poszukiwacze produktywności, minimaliści, fanatycy zdrowego trybu życia skupieni na sygnałach płynących z wnętrz ich organizmów.
Może i my trochę nimi jesteśmy? Razem z Henrym Davidem Thoreau byliśmy przecież transcendentalistami. Razem z Robertem M. Pirsigiem uprawialiśmy „Zen i sztukę obsługi motocykla”. Tak bardzo chcemy żyć prościej, lepiej, skuteczniej – a wszystko komplikujemy. Chcemy uciec z maszyny konsumpcji i subordynacji, tymczasem stajemy się jej trybami. Jak do tego doszło?
Byt heroiczny
Współczesna historia hakerstwa ma swoje początki w Tech Model Railroad Club, klubie modelarskim działającym w Massachusetts Institute of Technology (MIT). To tam pod koniec lat 50. ubiegłego wieku powstał sam termin. Ale aksjomaty hakerskiej etyki kształtowały się równolegle w wielu punktach – głównie związanych ze środowiskiem programistów i elektroników.
Pół wieku temu hakowanie oznaczało wszelkie twórcze działania związane z softwarem i hardwarem, które cechowała fantazja, swawolność, bezinteresowność. Dojrzewający w zimnowojennych realiach hakerzy żywili alergiczną niechęć do wszystkiego, co tajne, zamknięte, państwowe, systemowe, autorytarne, podniosłe.
Jednocześnie hakerska filozofia przesączała się do innych sfer życia, czemu sprzyjał czas kontrkultury. Emanacją była wydawana przez Stewarta Branda księga o nazwie „Whole Earth Catalog” (1968–72). Zbierała kluczowe porady dotyczące tego, jak prowadzić dobre życie i nie dać się Systemowi. Brand jako pierwszy dostrzegł też tkwiący w komputerach rewolucyjny potencjał, który wkrótce potem został wyzwolony za sprawą grupy Homebrew Computer Club (1975–86), także działającej przy MIT.
Ponieważ hakować można wszystko, co nosi znamiona Systemu, wkrótce zaczęto szukać recept na codzienną rutynę, procesy uczenia, ciało. Bo receptę na każdą czynność – gotowanie i jedzenie, spanie i budzenie się, gimnastykowanie i kochanie, pracowanie i medytowanie – można przecież zapisać w formie algorytmu. A ten można rozłożyć na kroki, wybrać te krytycznie ważne, ułożyć je w optymalnej sekwencji. Trzeba jeszcze tylko ustanowić jakąś metodę motywacji do podjęcia tego wysiłku – i lifehack gotowy.
Hakerzy życia z lat 90. inspirowali się tyleż pismami Thoreau, co libertariańskimi poglądami Ayn Rand i jej „racjonalnym egoizmem”. Widzieli człowieka jako „byt heroiczny”, którego moralnym celem ma być osobiste szczęście. Produktywność miała być „najszlachetniejszym z osiągnięć”, a rozum „jedynym absolutem”. Kompatybilność z taką filozofią zapewniał jedynie wolny rynek i kapitalizm. A idealne środowisko – Kalifornia, przedziwny miks bohemy San Francisco i przedsiębiorców z Doliny Krzemowej, fuzja cybernetycznego liberalizmu, posthipisowskiego anarchizmu i płytkiego japiszonizmu. Znakomicie pisze o tym Joseph M. Reagle w wydanej przed paroma tygodniami kronice „Hacking Life: Systematized Living and Its Discontents” (MIT Press).
Znaczący udział w pędzie do samodoskonalenia i samoulepszania mieli Chris Anderson i Kevin Kelly – ludzie związani z miesięcznikiem „Wired” – oraz wydawca Tim O’Reilly. Ich wiara była (względnie) czysta, entuzjazm szczery, a ich optymizm szybko okazał się czymś wartym skapitalizowania.
Guru ascetyczny
Pod koniec ubiegłego wieku hakowanie życia weszło w główny nurt zdarzeń. Wydawano tysiące poradników o tym, „jak odzyskać kontrolę nad czasem i życiem”, „jakie są nawyki produktywnych ludzi” czy „jak osiągnąć więcej, robiąc mniej”. Ich treść można skompresować (z grubsza) do słów prezydenta Dwighta D. Eisenhowera. Mawiał on, że „rzeczy pilne nie są ważne, a rzeczy ważne nigdy nie są pilne”. Dziś mamy od tego dziesiątki guru efektywności i apki do optymalizacji każdej czynności.
Jednocześnie narastał w kręgach młodej, kreatywnej elity świata niepokój wynikający z poczucia bycia niewystarczająco zoptymalizowanym. Niepokój ten jest konsekwencją „naszej kulturowej fantazji o wolnym od zobowiązań, władczym, racjonalnym »ja« stwarzającym możliwości nieskończonego i owocnego samodoskonalenia” – pisała już kilkanaście lat temu w „Self Help, Inc.: Makeover Culture in American Life” socjolożka Micki McGee.
Hakowanie życia, czynność niegdyś intymna, stało się przemysłem. Wynaturzyło się do formy zaprzeczającej pierwotnej hakerskiej etyce. Bo przecież, żeby osiągnąć więcej, robiąc mniej, trzeba outsource’ować własną pracę w Chinach. Żeby pamiętać o regularnym nitkowaniu zębów, można wynająć biednego Filipińczyka, a ten za dolara dziennie będzie o tym przypominał na WhatsAppie. Taki lifehacking działa, ale stać na niego tylko nielicznych.
Na oczyszczanie otoczenia z nadmiaru obiektów („sztuka bycia minimalistą”) też na razie stać niewielu. Lekkość i swobodę osiąga się tylko przez zamożność. Zen, niegdyś naturalna droga niejednego lifehakera, jest dziś biznesem i narzędziem zbiorowej manipulacji. Doradcy duchowi, używając pseudobuddyjskich praktyk, wprowadzają proletariat Doliny Krzemowej w stan spokoju i cielęcego podporządkowania. Niezliczone aplikacje ułatwiające osiąganie stanu głębokiego skupienia (mindfulness) działają jak cyfrowe placebo. Rośnie liczba życiowych hakerów, którzy zoptymalizowali się na śmierć, eksperymentując z dietami i rytmami dziennymi.
Ale czy aby na pewno oddaliliśmy się od jeziorka w Massachusetts, gdzie Henry David Thoreau siadywał, by strugać meble i odbierać fale transcendencji? Laureatka Pulitzera Kathryn Schulz przypominała przed paru laty na łamach „New Yorkera”, jak bardzo błędny jest nasz obraz autora kultowego „Walden, czyli życie w lesie”.
„Prostoty, prostoty, prostoty!” – wołał Thoreau z dziczy, ale od domu matki dzieliło go zaledwie 20 minut drogi, i to piechotą. Ten dyżurny asceta Ameryki bywał tam co tydzień i jadł ciasteczka. Latem wokół Walden aż roiło się od piknikujących rodzin, które dowoziła na miejsce podmiejska kolejka. Sam Thoreau natomiast był egoistycznym narcyzem, skrajnym mizantropem, którego wszelkie przejawy społecznej fizyczności napawały obrzydzeniem.
Sprzeczność? Nie, bo głębsza refleksja prowadzi do wniosku, że to właśnie dlatego Thoreau stał się tak wygodnym narodowym bohaterem i jednym z ojców chrzestnych lifehackingu. Cechowała go podejrzliwość wobec rządu, fanatyczny indywidualizm, elitaryzm, a wreszcie egoizm – zestaw, z którego czerpał i czerpie współczesny ruch poprawiaczy.
Jak to leciało? Pieprzę cię, świecie lifehackingu. Jeśli nowe metody nie działają, czas wrócić do podstaw.
Człowiek historyczny
W świecie uniwersalnego samodoskonalenia prawdziwie wywrotowa okazuje się pewna doza konserwatyzmu. Wolniej to nowe szybciej. Smutniej to nowe szczęśliwiej. Marudzenie, krytykanctwo, melancholia – oto antidotum na szaleństwo hakowania wszystkiego, co w zasięgu wzroku, mówią współcześni stoicy.
Jak pisze duński socjolog Rasmus Willig, żyjemy w epoce faszyzmu pozytywności, który uniemożliwia nam zaakceptowanie rzeczywistości taką, jaka ona jest. Epiktet kazał myśleć o śmierci dziecka zawsze, gdy całujemy je do snu. Sokrates uważał filozofię za sztukę uczącą godnego umierania. Tak daleko iść nie musimy. Na początek wystarczy ćwiczenie z odzyskiwania „godności w opozycji do zadowolenia w maniakalnej opozycyjności wobec rzeczywistości”. Kryzysy i przeciwności czasem są ordynarnie dokładnie tym, czym są: kryzysami i przeciwnościami, z których pokonaniem nie wiążą się żadne punkty, skille czy bonusy.
Svend Brinkmann, psycholog (też duński), autor książki „Poczuj grunt pod nogami” (Mando, 2019), przypomina, że sama idea stałego rozwoju jest nowa. Liczy sobie paręset lat. Wcześniej poprawa nie wydawała się niczym naturalnym. Dziś natomiast żyjemy w „delirium samorozwoju”. Zamiast czytać poradniki, czytajcie Dickensa i Cormaca McCarthy’ego. Zobaczcie, jak bardzo jesteśmy skutkiem ubocznym kontekstu historycznego – radzi Brickmann.
Czytajcie też Timothy’ego Mortona – to radzimy już my. Stoicy musieli się mierzyć tylko ze swoją śmiertelnością, natomiast Timothy Morton w sam raz nadaje się na czasy, gdy musimy się mierzyć z galopującą śmiertelnością wszystkiego. Ten frapujący filozof z Rice University w Teksasie uspokaja (ostatnio w „Being Ecological”). Uważa, że żyjemy w czasach ekologii noir, rzeczywistości „zupełnie jak w horrorach, których bohater lub bohaterka odkrywa, że już nie żyje”. „Jeśli nie żyjesz, to nie ma się czego bać, nieprawdaż?” – dodaje.
Morton, prywatnie miłośnik twórczości Björk (i vice versa), idzie dalej niż duńscy poststoicy. Każe usunąć wszelkie objawy myślenia nie tylko w kategoriach „ja” czy optymalizacji „ja”. Każe przestać myśleć o człowieku jako centrum znaczenia i władzy, bo ta właśnie fiksacja doprowadziła planetę na skraj zagłady. Człowiek antropocenu musi się odnaleźć w nieuniknionym stanie melancholii spowodowanej świadomością, że są rzeczy, których, być może, zhakować się nie da, wydaje się mówić Morton. Nowe społeczeństwo musi być więc „trochę bezplanowe, chaotyczne, zepsute, kulawe, pokręcone, ironiczne, głupie, smutne” i koniecznie czuć solidarność z innymi, pozaludzkimi formami życia.
W przeciwieństwie do pryncypialnych guru hakerstwa i coachingu Morton wyjaśnia, że potrzebujemy czegoś takiego jak „psotna powaga”: „Ta postawa miałaby na ustach lekki uśmiech, bo wiedziałaby, że wszystkie rozwiązania są jakoś niedoskonałe”.