Świadomość życiowej pasji spływa na Charlesa Leclerca dość wcześnie. Ma cztery lata, jest w mieszkaniu kolegi, na podłodze pokoju urządzają wyścigi resoraków. Słyszą ryk potężnych silników i przez okno oglądają mknące po ulicach Monte Carlo kolorowe bolidy, z góry wyglądające jak miniaturowe samochodziki, które trzymają w rękach. Z legendy o przeznaczeniu, jakim dla małego Charlesa było reprezentowanie barw legendarnej włoskiej stajni: największe wrażenie robią na nim czerwone bolidy Ferrari. Idol chłopca może być tylko jeden: Michael Schumacher.
Grand Prix Monako to najbardziej prestiżowy wyścig w kalendarzu Formuły 1. Ulice księstwa, gdzie na co dzień odbywa się normalny ruch, są wąskie, mają ciasne zakręty, wznoszą się i opadają. Najszybszy odcinek zaadaptowany na wyścigowe potrzeby wiedzie przez tunel – z ciemności, przy prędkości niemal 300 km/godz. wypada się w oślepiający słoneczny blask, a prosta kończy się gwałtownie szykaną. Zwycięstwo w Monako smakuje niepowtarzalnie, bo ten tor nie wybacza błędów – wychodzi na nim cały kunszt kierowcy. Obywatele i rezydenci księstwa rokrocznie podziwiają obcych bohaterów. Teraz doczekali się własnego – dwie wygrane Leclerca w sierpniowych Grand Prix Belgii i Włoch mają być przedsmakiem triumfu na własnym podwórku.
Pasja rodzinna
Ściganie się to u Leclerców pasja rodzinna. Ojciec, Herve, był w latach 80. uznanym kierowcą kartingowym, startował też w Formule 3. Mały Charles wyrywa się na tory, do szkoły mu niespieszno, co ojciec traktuje wyrozumiale. Wtajemnicza syna w świat gokartów, spędza z nim na torach mnóstwo czasu, pęka z dumy, słuchając pochwał pod adresem Charlesa, który wykazuje się podczas wyścigów zadziwiającą dojrzałością, refleksem, umiejętnie balansuje na cienkiej linii ryzyka.