Skoro coraz ładniej mieszkamy, a o przyjazny wystrój biur dbają zastępy projektantów, to tym bardziej chcemy konsumować w niebanalnym otoczeniu. I branża restauracji, barów i kawiarni świetnie to rozumie, w gastronomii odbywa się swoisty wyścig na aranżacje, które przyciągną klienta. Wszak poziom serwowanych potraw się wyrównuje i zaczynają się liczyć wartości dodane. Widać to nawet w popularnych „Kuchennych rewolucjach”, gdzie Magda Gessler zmienia nie tylko menu, kucharzy i ingrediencje, ale też stoliki, firanki, talerze.
Ongiś bywało łatwiej, a rodzimy restaurator miał do wyboru właściwie jeden z trzech patentów na wystrój lokalu. Najczęściej była to „peerelowska bezstylówa”; wszystko nijakie, w wyblakłych kolorach, nierzucające się w oczy i w sumie nieistotne wobec celu nadrzędnego: konsumpcji. Przejawem oryginalności było „na ludowo”, czyli z mniej lub bardziej licznymi akcentami folklorystycznymi, narodowymi lub pochodzącymi z zaprzyjaźnionych krajów. Zaś przejawem przepychu był „socjalistyczny glamour” z tapicerowanymi meblami, pluszowymi zasłonami, w ciemnych kolorach i niekiedy z tak dyskretnym światłem, że trudno było nawet rozpoznać potrawy na talerzu. Za to z obowiązkową świeczką, która załatwiała sprawę nastroju. Kapitalizm wszystko zmienił; rozpoczął się wyścig o estetyczną uwagę klienta, którego liderem przez długi czas pozostawał styl oscylujący w przedziale między wiejską oberżą a szlacheckim dworkiem. Wszystkie te rosnące w miastach i przy szosach, jak grzyby po deszczu, zajazdy, gospody, karczmy, austerie itd. Kwintesencją tego stylu w wersji na bogato wypada obwołać stołeczny Zielnik. Później pojawiła się moda na piwniczny nastój. Im głębiej, im bardziej wygięte łuki stropów, im bardziej pokruszone cegły w ścianach, tym lepiej.