Bikepacking to samowystarczalność. Taka idea przyświecała organizowanym w Stanach Zjednoczonych długodystansowym wyścigom rowerowym, których uczestnicy musieli zabrać wszystko, co potrzebne do tego, aby po drodze nie paść z głodu i pragnienia, zorganizować biwak, a w razie czego usunąć defekt sprzętu. A ponieważ jednocześnie się ścigali, niewskazane było, by z ekwipunkiem przesadzić.
Ta idea żyje dziś w swojej pierwotnej, ekstremalnej formie i u nas – w formie rowerowych maratonów. Ale ma również wymiar rodzinny. Natalia z Łodzi, mężatka, mama dwójki nastolatków, mówi, że odkryli urok rodzinnych wypraw rowerowych już dobrych parę lat temu – gdy dzieciaki były we wczesnej podstawówce. Zjechawszy niemałą część Polski – ale w formule jednodniowej, bo dzieciom trzeba było dawkować wysiłek – postanowili odkryć z perspektywy dwóch kółek uroki bliskiej zagranicy. I przy okazji wcielić w życie ambitniejsze zamiary. – Najpierw, w 2019 r., pojechaliśmy na Bornholm [dziś to wymaga logistycznej akrobacji, ponieważ zlikwidowano jedyne bezpośrednie połączenie promowe na wyspę z Kołobrzegu]. W zeszłym roku wybraliśmy się na Rugię. Z mocnym postanowieniem, że spędzamy na rowerach tydzień, a cały ekwipunek wozimy ze sobą. Tylko zapasy jedzenia uzupełniamy po drodze – opowiada.
Oba miejsca mają renomę stworzonych dla rowerowych turystów, zarówno z krajoznawczego punktu widzenia, jak i skrojonej na ich potrzeby infrastruktury. Natalia mówi, że doceniali dobrze przygotowane trasy, funkcjonalność i schludność tamtejszych pól namiotowych, ale samo poruszanie się rowerami, które zostały solidnie objuczone bagażami, nie należało do najprzyjemniejszych. Choć starali się spakować minimalistycznie, to jednak na dwóch rowerach (dzieci obciążyli symbolicznie) mieli w sumie dobre 30 kg gratów.