Kilka godzin wcześniej, po kolejnym zwycięskim pojedynku w Paryżu, Iga Świątek napisała na telewizyjnej kamerze: „Real or Liverpool???”. W tych dniach tenis jest najważniejszy w stolicy Francji, ale nie w sobotę wieczorem. Na Stade de France rozstrzygnęło się, kto w tym sezonie podbił klubowy futbol w Europie. Trzeba przypomnieć, że gdyby nie agresja Rosji w Ukrainie, finał zostałby rozegrany w Petersburgu.
A zaczęło się od wielkiego chaosu i – co tu dużo mówić – organizacyjnego skandalu. Na kilka minut przed godz. 21 usłyszeliśmy komunikat o przesunięciu zawodów o 15 minut, później o kolejny kwadrans. Ostatecznie pierwszy gwizdek usłyszeliśmy jeszcze kilka minut później. Według docierających informacji opóźnienie było spowodowane tym, że nie wszyscy kibice z biletami, przede wszystkim The Reds, dostali się na stadion. Sceny wyglądały szokująco. Ludzie przeskakiwali przez wysoki płot i właściwie niezatrzymywani biegli w kierunku trybun.
Do głowy przychodziły najgorsze scenariusze. Sobotni mecz odbywał się w niemal 37. rocznicę tragedii na brukselskim stadionie Heysel, gdy w finale europejskich rozgrywek grały Juventus i Liverpool. Wtedy zginęło na trybunach 39 osób. Na szczęście tym razem do tragedii nie doszło i można się było skupić na piłkarskim spektaklu.
Real kontra Liverpool. Ancelotti kontra Klopp
Ostatnie, co można powiedzieć o tegorocznych finalistach Ligi Mistrzów, to że dotarli na szczyt przypadkowo. I Real, i Liverpool mają oszałamiające statystyki. Mało kto odważył się jednak na wskazanie zdecydowanego faworyta, choć trochę częściej można było usłyszeć nazwę angielskiego klubu, mimo że cztery lata temu w podobnym finale lepsi byli piłkarze z Madrytu.
Teoretycznie więcej atutów można było znaleźć w Liverpoolu, bo przecież drużyna z Madrytu musiała po drodze uporać się z Paris Saint Germain, Chelsea (obrońcą pucharu) i Manchesterem City. W żadnym z tych starć nie byli pewniakami. Wręcz przeciwnie, stawiano raczej na rywali, a jednak w niezwykłych okolicznościach kilka razy potrafili odwracać losy dwumeczów. Wielki trener Manchesteru City Pep Guardiola długo będzie pamiętał półfinałową porażkę.
Być może najciekawsze były porównania menedżerów. Z jednej strony 63-letni Carlo Ancelotti, z drugiej 54-letni Juergen Klopp. Dzieląca ich różnica wieku jest spora, ale to nie przepaść. A jednak wydaje się, że Włoch nie przykłada tak wielkiej wagi do korzystania z naukowych osiągnięć jak Niemiec. Na zewnątrz jest dobrym wujkiem wierzącym w dobre wybory swych podopiecznych, którzy sami wiedzą, jak zarządzać meczem. Ta filozofia sprawdza mu się nadzwyczajnie, gdy się popatrzy na dokonania. Klopp z kolei rządzi bardziej zdecydowanie. Ostatecznie to Ancelotti dopisuje do zawodowego życiorysu czwarty tytuł w trenerskiej karierze. Nikt przed nim tego nie dokonał.
Kapitalny Courtois, świetny Benzema
Od pierwszych minut The Reds rzucili się na Królewskich, jakby chcieli tak szybko jak to możliwe udowodnić, że tylko oni przyjechali po zwycięstwo. Momentami przewaga była przygniatająca, ale gole nie padały. Choć w 21. minucie Sadio Mane o mało nie zaskoczył Thibaut Courtois, to skończyło się na obiciu słupka. Angielska drużyna falowo sunęła w kierunku bramki Realu, który odgryzał się kontratakami niezbyt groźnymi. Ale to w bramce Liverpoolu znalazła się piłka pod koniec pierwszej połowy. Karim Benzema fantastycznie przyjął długie podanie, potem było trochę zamieszania, a po długiej debacie z udziałem sędziów VAR zapadła decyzja, że Francuz był na spalonym. Tym samym do przerwy było 0:0. Po wyjściu z szatni niewiele się zmieniło. Aż wreszcie nadeszła decydująca chwila tuż przed upływem godziny meczu. Vinicius Junior bezbłędnie wykorzystał podanie Valverde i było 1:0 dla Realu.
Liverpool robił wszystko, żeby odwrócić bieg wydarzeń, ale nieskutecznie. Obrona Madrytu nie traciła głowy, do tego belgijski bramkarz Thibaut Courtois skutecznie walczył o tytuł najlepszego piłkarza meczu. Na długo zapamiętamy jego wyczyny. Tak samo jak błyskotliwe momenty strzelca Viniciusa i Karima Benzemy, który potwierdził, że nie przypadkiem mówi się o nim jako najlepszym napastniku świata w tym sezonie.
Real Madryt dopisuje w swojej historii ósmy tytuł zwycięzcy samej Ligi Mistrzów (wcześniej było jeszcze sześć trofeów za triumf w Pucharze Europy). Zasłużenie? Odpowiedź nie ma znaczenia. Carlo Ancelotti i jego podopieczni nie będą mieli wyrzutów sumienia, że to oni wyjeżdżają z pucharem. Tak samo radość ich kibiców nie będzie mniejsza z tego powodu.