Polskie winiarstwo nabrało w ostatnich latach rakietowego wręcz przyspieszenia. Krajowy Ośrodek Wsparcia Rolnictwa podaje, że w sezonie 2023 w Polsce działa już 380 oficjalnych winnic (tych niezarejestrowanych jest drugie tyle), gospodarujących na 620 ha upraw.
A przecież nie zawsze było tak różowo. Skromne w porównaniu do krajów południowych, ale jednak prosperujące winnice średniowieczne wykończyły kolejno: konkurencja tańszych i lepszych węgrzynów, silne ochłodzenie klimatu w XVIII w., zmiany granic, zalew wina owocowego. Pozostałe po drugiej wojnie resztki upraw ekonomiści PRL uznali za nieopłacalne. Pierwsze sfermentowane soki z winogron w wolnej Polsce trzeba było otaczać kordonem sanitarnym eufemizmów, takich jak „piastowska kwasowość” czy „prawie dobre, jak na polskie”. Wchodząc do Unii w 2004 r., nie otrzymaliśmy statusu kraju winiarskiego i trafiliśmy do „strefy A”, obejmującej m.in. Belgię, Danię i Holandię – choć dziś z uwagi na ocieplenie klimatu z jednej strony i światową modę na świeże lekkie wina „cool climate” z drugiej, wszystkie te kraje znacząco rozwijają swoją produkcję.
Nigdzie nie eksplodowała ona jednak tak dynamicznie jak w Polsce. Nasze winiarstwo ciągnie naprzód długa lista fundamentalnych, trwałych przyczyn. Robi się cieplej, co wyczulona na klimatyczne szczególiki winorośl od razu docenia. Jesteśmy – mimo inflacji – coraz bogatsi i coraz chętniej wydajemy pieniądze na jakościowe produkty określonego pochodzenia. Dużo podróżujemy, stykając się z winem jako codziennym napojem i całą towarzyszącą mu kulturą: wine barami, festiwalami, odwiedzinami w winnicach. Na krajowym podwórku trochę już tego primitivo i prosecco wypiliśmy, więc poszukujemy coraz różniejszych smaków, do tego dochodzi ekonomiczny patriotyzm: nie szkodzi, że polskie wino jest droższe od hiszpańskiego, interesuje nas jako takie.