Jadąc z Aten płatną autostradą, można do niego dotrzeć w mniej więcej godzinę, potem obowiązkowe zdjęcie nad Kanałem Korynckim z widokiem na most kolejowy i zaledwie dwieście metrów dalej niespodziewanie następuje jakaś, początkowo trudno uchwytna, zmiana. Mało kto zdaje sobie sprawę, że właśnie minął Heksamilion – Mur Sześciomilowy – największą budowlę starożytnej Grecji, dziś już zupełnie niewidoczną, bo pozostało z niej może ze czterdzieści kamieni.
Korynt, miasto znane dawniej z rozpustnych służebnic świątyni Afrodyty, można pominąć – niewiele zostało tam pamiątek starożytności, ale już Akrokorynt, potężną fortecę wzniesioną na pobliskim skalistym wzgórzu, obejrzeć trzeba koniecznie, jeśli nie dla zabytków, to choćby dla zapierającego dech w piersiach widoku. Jeśli kogoś to obchodzi, znajdzie tam ślady Greków starożytnych, Bizantyjczyków, Franków, Turków i Wenecjan, a to przecież tylko część skomplikowanej historii Peloponezu. Świątynia Afrodyty znów okazuje się kilkoma kamieniami, ale wspiąć się do niej niełatwo. Może to miał na myśli Horacy, pisząc, że „podróż do Koryntu nie jest dla każdego”.
Teraz trzeba obrać kierunek dalszego zwiedzania. Można pojechać na południowy wschód, by zobaczyć pocztówkowej urody Monemwasię, na zachód, wzdłuż błękitnych wód Zatoki Korynckiej (wtedy warto poświęcić dwie godziny na podróż słynną kolejką wąskotorową do Kalavrity, odwiedzaną przez miłośników pociągów z całego świata), lub ruszyć w głąb Peloponezu, w stronę mykeńskich twierdz. Jeśli przyjdzie nam wybierać pomiędzy Mykenami (gdzie Klitajmestra zamordowała powracającego z wojny trojańskiej Agamemnona, by zginąć później z ręki Orestesa) a Tyrynsem (gdzie Herakles osiadł po dwunastu pracach), lepiej odwiedzić ten drugi, z murami tak potężnymi, że już starożytni uważali, że wznieść je musieli Cyklopi.