Sezonowe gotowanie polega na korzystaniu z lokalnych i świeżych w danym miesiącu warzyw i owoców. Niektóre warzywa, jak ziemniaki czy cebula, są dostępne zawsze. Inne jarzyny swój najlepszy termin do spożycia mają króciutki. I takie lubimy w Polsce najbardziej. Czekamy na nie całe 11 miesięcy, by potem zorganizować sobie w kuchni rozkoszny festiwal z ich głównym udziałem. W lecie berło tego najlepszego i najbardziej wyczekiwanego przechodzi z warzywa na warzywo niemal co miesiąc. Dopiero co na piedestale stały w swej zielonej koronie szparagi. Teraz władzę absolutną nad polskimi brzuchami i zachciankami przejął król bób.
W jego smaku kryje się dużo nostalgii. Ten specyficzny zapach, który wydziela się podczas gotowania, niejednej osobie kojarzy się z dzieciństwem, a na pewno z pełnią lata. W bloku czy kamienicy przygotowywany bób czuje się na korytarzu codziennie. Od lat w polskich domach bób zjada się po prostu gotowany w wodzie i znam takich, którzy zostają tylko przy tej metodzie. Oczywiście, że taki wyławiany prosto z wody jest najlepszy. Ale bobowi można dać szansę, by zaprezentował się w innych daniach, kotlecikach czy sałatce. Zawsze mnie dziwi, że nie mamy tradycji, by bób suszyć tak, jak suszy się fasolę „Jaś”. Może dlatego, że tak szybko zjadamy wszelkie zapasy?
Bób najczęściej kupuje się w woreczkach. Należy sprawdzić, czy środek nie jest zaparowany, wilgotny i śliski. Bób, który jest jeszcze surowy, a w zapachu przypomina piwnicę, będzie gorzki i niedobry. Można go jeść w też skórkach. Ten młody i drobny gotuje się zdecydowanie krócej. W ogóle namawiam do tego, by bobu nie rozgotowywać. Wspaniale smakuje mocno zielony i ugotowany na ząb. Taki też sprawdzi się w sałatce, a jeśli jakimś pechowym zrządzeniem losu zostaną ci resztki bobu lub go za bardzo ugotujesz, przygotuj z niego chrupiący à la popcorn.