Hotel znajdował się na Sri Lance, choć właściwie mógłby znajdować się wszędzie. Bujny ogród skrywał grupy domków o orientalnym kształcie dachów, a turyści zamiast nad morzem, woleli wypoczywać nad ogromnym basenem. Tak wyglądał pierwszy i ostatni ośrodek all inclusive, w którym byłam.
Wakacyjne raje mają to do siebie, że nie leżą w Dębkach, tylko gdzieś daleko, gdzie woda jest turkusowa, ryby kolorowe, piasek przypomina mąkę, a cień zapewniają palmy. Nie w konkretnym miejscu, tylko w innym, lepszym świecie, gdzie zawsze świeci słońce i trwają nieustające wakacje. To idealna Nibylandia, która zawsze wygląda tak samo: trawniki są równo przystrzyżone, w ogrodzie kwitną bugenwille, w bufecie na pewno znajdziemy filet z kurczaka, a w barze margaritę.
Jednak taki raj to nie przestrzeń naturalna, tylko starannie zaprojektowana. Kto wymyślił, jak ma wyglądać? Sarah Stodola, autorka książki „The Last Resort”, twierdzi, że dokonał tego Billy Butlin, operator parków rozrywki, który w 1936 r. wpadł na pomysł, żeby otworzyć w Anglii pierwszy ustandaryzowany „obóz wczasowy” dla tysiąca osób. W 1954 r. w Salerno we Włoszech powstał z kolei pierwszy oficjalny ośrodek Club Medu. Wczasowicze nocowali w namiotach lub prostych chatkach, inspirowanych tradycyjnym budownictwem Fidżi, korzystali ze wspólnych łazienek. Motto ośrodka brzmiało: „Celem życia jest szczęście. Szczęśliwe miejsce jest tu. Czas na szczęście jest teraz”. To dobrze brzmiało tuż po wojnie. „Nieważne, jak daleko pojedziesz, zawsze znajdziesz się w tym samym miejscu” – powiedział gazecie „The New York Times” w latach 70. szef Club Medu.
Ale czy dzisiaj również dokładnie tego chcemy? Czy też all inclusive w tym kształcie to relikt z czasów początków masowej turystyki?