„Kiedy wzdychają z zachwytu, zanim użyją jakiegoś produktu, już wiesz, że im za to zapłacili” – tak Honest Phoebe, tiktokerka recenzująca kosmetyki ponoć „ze 100-procentową szczerością”, wyśmiewa Meredith Duxbury, influencerkę z branży beauty. Ta głośno zachwyca się różem do policzków w musie tuż po przyłożeniu go do twarzy.
„Nie potrzebujesz tej rzeczy z Amazona. Jest totalnie zbędna” – słyszymy z kolei od prezenterki Livekindly, platformy poświęconej m.in. prowadzeniu domu w sposób zrównoważony. Kobieta krytykuje pojemniki na środki higieniczne, do których wlewa się zawartość już kupionej butelki. Fakt, trzymamy wszystko w takich samych opakowaniach i ładnie to wygląda na półkach. Ale na pewno nie pomaga zmniejszyć produkcji plastiku.
Na TikToku filmy z hasztagiem #deinfluencing i pokrewnymi opublikowano już setki milionów razy. O co chodzi? O niezgodę na kult influencerów, którzy reklamują modne, drogie i niepotrzebne produkty albo rozpowszechniają scam, czyli internetowe oszustwa (np. promują niedziałające produkty czy sklepy, które nie wywiązują się z umów).
– Powoli uczymy się jako użytkownicy, żeby przestać ufać komukolwiek w internecie, zwłaszcza influencerom, których opinie w większości można kupić – komentuje Wojtek Kardyś, specjalista od komunikacji internetowej. Jak dodaje, ten nowy trend w dobie hiperkonsumpcjonizmu może zdziałać coś pozytywnego. Nie ma jednak wątpliwości, że przeminie jak każde inne zjawisko w sieci. – Influencerzy z roku na rok są niestety coraz bardziej roszczeniowi i coraz trudniej się z nimi współpracuje. Zdarza się, że żądają za jedno świadczenie nawet 40 tys. zł netto, licząc na łut szczęścia, bo potem zgadzają się na połowę stawki – komentuje pracownica dużej firmy, od lat zajmująca się influencer marketingiem.