Idealny wine bar
Im głębiej zanurzamy się w winie, tym bardziej potrzebujemy wine barów
Im głębiej zanurzamy się w winie, tym bardziej potrzebujemy wine barów. Winne przybytki oferujące szeroki wachlarz propozycji na kieliszki i butelki, w nieformalnej, zawsze jednak skupionej na winie atmosferze, to powszechność w tradycyjnych krajach winiarskich. We Francji czy we Włoszech rozpoznaje się je z daleka: kameralne, z rozmownym właścicielem częstującym opowieściami o poszczególnych winach, z otwartymi butelkami stojącymi na kontuarze, a pustymi – na zawieszonych na ścianach półkach. Parę stolików, lista win obowiązkowo wypisana kredą na tablicy, bo często się zmienia. No i poczęstunek – tu sprawa jest kontrowersyjna, ale parlamentarna większość się zgodzi, że w wine barze jedzenie ma być dodatkiem, a nie główną atrakcją, dlatego najczęściej nie ma w ogóle kuchni, a oferowane są zimne przekąski: oliwki, sery, wędliny, kanapeczki (niedościgłym wzorem są weneckie cicheti z różnymi kompozycjami na jeden kęs, analogiczną funkcję pełnią baskijskie pintxos).
Nad Wisłą i Wartą lubimy sobie dobrze podjeść, a wino ma być do tego tłem, a nie głównym bohaterem, dlatego taki model klasycznego wine baru się u nas początkowo nie przyjął. Robert Mielżyński, pionier w tej dziedzinie, który podwoje swojej winiarni w dawnej Fabryce Koronek na warszawskich Powązkach otworzył w 2004 r., od razu postawił na szerszą formułę zwaną „wine restaurant” albo „wine bistro” – winoteka dla kupujących na wynos, a obok niezobowiązująca restauracja, gdzie można zjeść makaron lub befsztyk i zamówić do nich butelkę za 40 albo 400 zł. W katalogu 500 pozycji i wszystkie dostępne na kieliszki – tym Mielżyński zdecydowanie odróżniał się od klasycznej restauracji, gdzie propozycji „by the glass” jest zwykle tylko kilka.
Chwyciło, choć w większych polskich miastach winocentryczne miejsca w stylu zachodnim długo można było policzyć na palcach jednej ręki.