To już nie moda, to obsesja. I to już nie epidemia, tylko światowa pandemia. Praktycznie w każdym kraju rekordowo wzrasta sprzedaż i konsumpcja win z bąbelkami. W Polsce, która dotąd winami musującymi interesowała się umiarkowanie – duża część publiczności zadowalała się musowanym na krajowym podwórku, z importowanego surowca, Dorato – od paru lat sprzedaż bąbelków rośnie w rakietowym tempie 50 proc. rocznie.
Napędza ją przede wszystkim produkowane tańszą metodą zbiornikową prosecco (POLITYKA 36), ale na tym trendzie korzystają też szlachetniejsze wina musujące powstające metodą klasyczną, czyli szampańską. Normalne wino bez bąbelków przelewa się do butelki z dodatkiem drożdży i cukrów i szczelnie zamyka. W wyniku wtórnej fermentacji powstaje m.in. dwutlenek węgla, który rozpuszcza się w winie i tworzy ową tak cudowną dla naszych podniebień pienistość.
Odwiedziłem niedawno Rumunię, aby przyjrzeć się kondycji tamtejszych win. Winiarstwo rumuńskie prężnie się rozwija, pojawiają się prawdziwie dobre wina białe z lokalnych odmian i czerwone, często z francuskich. Ale najciekawsze w wielkiej hali okazały się wina musujące. Choć Rumunia z nich nigdy nie słynęła, bo do ich produkcji – wedle stereotypu – potrzebny jest chłodny klimat, pozwalający zachować w winogronach wysoką kwasowość, a większość rumuńskich regionów – jak Banat i Cotnari, skąd pochodziły dwie najlepsze ze spróbowanych w Timiszoarze butelek – jest raczej ciepła.
Dziś to jednak nie przeszkoda. Popularne „bąbelki” czy „musiaki” chcą robić winiarze we wszystkich regionach, zimnych i gorących, bez względu na wszystko, bo tego po prostu wymaga rynek.