Po szczycie wśród szczytów
W Davos nigdy nie ma problemu ze śniegiem. Mecz hokeja też warto zobaczyć
Najbardziej podoba mi się Davos z czarnej „czterdziestki dwójki”. To najnowsza, a zarazem najbardziej stroma z 300 tutejszych nartostrad, wytyczona na górze Jakobshorn. Patrzę na wciśnięte w dolinę rzeki Landwasser, liczące 13 tys. mieszkańców miasto i – choć uczciwie przyznaję, że do najbardziej urokliwych nie należy – wrażenie robi na mnie fakt, że to najwyżej położone miasto w Europie.
Famę ośrodka sportów zimowych Davos zawdzięcza chorym. Odkąd w 1868 r. powstało tutaj pierwsze sanatorium dla gruźlików, a potem wyrastały kolejne (ponoć opierano się na wzorcach zaczerpniętych z ośrodka w Sokołowsku na Dolnym Śląsku), przyjeżdżało coraz więcej kuracjuszy, którzy chętnie korzystali z różnego typu aktywności. Z czasem zaczęli pojawiać się też zwykli turyści i celebryci, uznając, że warto się w tutejszej scenerii pokazać. W gronie osób w Davos leczących się był m.in. niemiecki pisarz Thomas Mann, który akcję swojej powieści „Czarodziejska góra” umiejscowił w sanatorium obecnie stanowiącym zabytkowy, elegancki hotel (chodzi o Schatzalp, gdzie warto zajrzeć choćby dla pysznej kawy). Chętnie też opowiada się, jak to Robert Louis Stevenson, długo męcząc się nad skończeniem swojej słynnej „Wyspy skarbów”, pojawił się w Davos, gdzie dopadła go taka wena, że zaczął pisać powieść od nowa, w imponującym tempie jednego rozdziału dziennie.
Wróćmy jednak do sportów zimowych, jakie zostały zapoczątkowane jeszcze w „sanatoryjnym” Davos. Mnóstwo zwolenników miały sanki. Zjeżdżano nimi z góry albo ciągnięto za konnym powozem. Pod koniec XIX w. pojawiły się też narty. Pierwsze modele trafiły tu z Norwegii, ale z czasem ruszono z ich lokalną produkcją.
Długą historię w szwajcarskim kurorcie ma też jazda na łyżwach.