Motyw przewodni tegorocznej Met Gala okazał się nieco konfundujący – temat wystawy brzmiał „Sleeping Beauties: Reawakening Fashion” („Śpiące królewny: przebudzenie mody”), natomiast obowiązujący dresscode: „The Garden of Time”, co nawiązywało do opowiadania „Ogród czasu” brytyjskiego pisarza J.G Ballarda. Wbrew oczywistym skojarzeniom wystawa nie nawiązywała w żaden sposób do disneyowskiej księżniczki, a do eksponatów – cennych artefaktów świata mody. Wystawiono około ćwierć tysiąca rzadkich rzeczy ze stałej wystawy Instytutu Kostiumów nowojorskiego Metropolitalnego Muzeum Sztuki. To 400 lat historii mody; najdelikatniejsze stroje (jak suknia balowa Charlesa Fredericka Wortha z 1877 r.), których już nie można nosić ze względu na ryzyko zniszczenia, pokazano przy pomocy technik multimedialnych.
Ogród metafor
W króciutkim opowiadaniu Ballarda z 1962 r. małżeństwo arystokratów zamieszkuje willę otoczoną pięknym ogrodem, za którego murami rozciąga się pustkowie. Ona gra Mozarta, on zajmuje się kwiatami czasu. Z daleka widać nadciągającą hordę, barbarzyński motłoch. Zrywane kwiaty oddalają to, co nieuniknione, ale ogród umiera i w pewnym momencie się skończą. Tłum wdziera się do posiadłości, pali książkami w kominku, tłucze wazy; arystokraci tymczasem trwają, zamienieni w posągi.
Dlaczego ten tytuł został wybrany jako motyw przewodni ubiorów gości? Najwyraźniej przypadkowo, bo dobrze brzmiał, pasował do tematu wystawy wymyślonego przez Annę Wintour, a podsunął go Andrew Bolton, kurator.
Potraktowany dosłownie wątek „ogrodu” rzucał się najbardziej w oczy; celebrytki zjawiły się w strojach zdobionych kwiatami i motywami roślinnymi. Obecny był też temat „czasu” – Nicole Kidman wystąpiła w sukni Balenciagi zainspirowanej projektem z 1951 r. Aktorka zobaczyła oryginał na zdjęciu modelki Dorian Leigh i poprosiła o przywrócenie kreacji do życia.
W zeszłym roku najbardziej w pamięć zapadło ekstrawaganckie podejście do tematu – Jared Leto przebrał się za kota Karla Lagerfelda, a piosenkarka Doja Cat wręcz przemieniła się w ludzko-kocią hybrydę rodem z filmów science fiction. Tym razem eksponowała ciało – najpierw na czerwonym dywanie w długiej do kostek „mokrej podkoszulce”, jak sama powiedziała, ponadczasowej, i rozmytym makijażu przypominającym nastoletni trend z musicalu „Wredne dziewczyny”; na przyjęciu po gali pokazała się zaś w przezroczystym stroju, przywodząc na myśl styl Bianci Censori.
Była woda, był też piasek. W sukience z tak niezwykłego materiału pojawiła się południowoafrykańska piosenkarka Tyla (co ciekawe, jej pierwszy singiel nosił tytuł „Water”); projekt nawiązywał do „piasków czasu”, efemeryczną formą wyrażając kontrast przemijania i wieczności. Była to bardziej rzeźba niż suknia; na filmach widać, jak Tyla jest przenoszona z miejsca w miejsce niczym posąg. Przedziwnie zbieżne z opowiadaniem Ballarda.
Taniec na końcu świata
To impreza, na którą zwrócone są oczy Ameryki, bo pojawiają się na niej znani i lubiani. To święto mody, ale trudno oczekiwać, żeby wszystkie subtelności były czytelne dla osób zainteresowanych modą i rozumiejących jej język, ale i dla laików operujących pojęciami „ładna” i „ciekawa”. Dla odbiorców portali plotkarskich głównym tematem był szary kardigan jako akcesorium sukni Kim Kardashian. „Po co jej ten sweter?”, pytali w komentarzach. Celebrytka stwierdziła, że to element nawiązujący do tematyki „Ogrodu czasu” – jakby po najdzikszej nocy w ogrodzie zarzuciła na siebie leżący pod ręką sweter chłopaka. Nie przekonało to komentariatu, który podejrzewał, że może poszło o ukrycie usterki sukni. Inni uznali, że to wyraźne wyzwanie rzucone Taylor Swift. „Cardigan” to piosenka z płyty „Folklore” z 2020, sweterki stały się jednym z ważnych elementów ikonografii amerykańskiej piosenkarki. Na ostatniej płycie, „The Tortured Poets Department”, znalazła się zaś piosenka „thanK you aIMee”, opowiadająca o szkolnej prześladowczyni. Podejrzewa się, że to opowieść o Kim (w jej imię układają się wielkie litery), nawiązująca do kampanii nienawiści wobec Swift, jaką w 2016 r. celebrytka rozpętała wraz z ówczesnym mężem, raperem Kanye Westem.
Antycypując facebookowe komentarze „po co o tym piszecie?”, odpowiem: właśnie po to, żeby uchwycić ducha czasów, w jakich żyjemy. Choćby organizatorzy sięgnęli po „Ogród czasu” tylko dlatego, że to wyjątkowo urodziwy zbitek słów (Ballard miał ucho do takich mocnych tytułów, w tym samym zbiorze znajdziemy przecież opowiadanie „Miasto koncentracyjne”), to chcąc nie chcąc zderzyli się z tą dystopijną opowiastką. Kto jest kim w tej metaforze – czy celebryci świętujący tak ulotną rzecz jak wysoka moda są jak arystokraci wyciskający ostatnie chwile przed nadejściem barbarzyńców, czy wręcz przeciwnie: razem z nimi widzowie stają się częścią tłumu, który depcze świat w nieustannym pochodzie.
Popkultura wyposażyła nas w obrazki, ale nie wiadomo, co z nimi zrobić – za każdym razem, gdy na ekranie pojawia się ktoś w ekstrawaganckim stroju, ktoś inny przywołuje odklejone od rzeczywistości i czerpiące korzyści z nieszczęść elity z „Igrzysk śmierci”. Występująca na gali w kwiecistej sukience Zendaya dopiero co grała rewolucjonistkę z pustynnej planety „Diuna” – chociaż Hollywood lubi pokazywać bunt i zrywy przeciw systemowi, to bezpiecznie umieszcza go w fikcyjnych miejscach. Rewolucji nie pokaże telewizja, jak śpiewał Gil Scott-Heron.
W filmie „Civil War” oglądamy fikcyjny konflikt w Ameryce oczami dziennikarki, wierzącej w misję pokazania wojny z bliska. Zabrakło w tym filmie sceny, w której ktoś z jej relacji przełącza kanał na jakiś przyjemniejszy program.