Ta liczba zastanawia: 6 miliardów. Tak, szóstka i dziewięć zer. Tyle razy obejrzano na TikToku filmiki, które oznaczone są hasłem „dupe” (pisanym także jako „doope” lub „dupé”). Co się kryje za tym, brzmiącym nieco wulgarnie dla polskiego ucha, słowem? Nic zdrożnego, przynajmniej leksykalnie – dupe to duplikat, kupiony za ułamek ceny oryginału. Nie jest to podróbka torebki Chanel czy okularów Prady albo – jak się okazuje będących przedmiotem pożądania pokolenia zetek – leginsów Lululemon, które kosztują przynajmniej 400 zł. Dupe tych gatków i wszystkiego innego wygląda podobnie, tyle że jest o niebo tańszy i zrobiony z niższej jakości materiałów – ale kogo to obchodzi, jeśli w krótkim, tiktokowym wideo wygląda tak samo dobrze jak oryginalna rzecz? Trendem więc tym razem nie jest konkretny kolor, krój czy logo projektanta, tylko przedsiębiorczość noszącego i czas, jaki ma do zainwestowania w poszukiwanie duplikatu.
„Poprzednie pokolenia potajemnie kupowały podróbki, zetki zaś nie tylko znormalizowały nabywanie podróbek oraz zamienników, ale sprawiły że #dupe to jeden z najpopularniejszych hasztagów w social mediach” – przekonuje na łamach „The Guardian” Jennifer Baker z agencji Grin, zajmującej się badaniem i doradztwem markom. Dupe to produkt naszych czasów – poczęty w takiej samej mierze przez inflację i niską siłę nabywczą młodego pokolenia, co przez obłędne tempo zmian w social mediach. Wszak jeśli ktoś chce się w nich utrzymać, a może nawet dobić do zaszczytnego statusu influencera (i być może dostawać w prezencie od luksusowych marek „oryginalne” rzeczy), musi produkować dużo treści, czyli posiadać wiele filmikowych rekwizytów. Słowo „konsumpcja” pasuje tu idealnie – posiłki przecież trzeba spożywać kilka razy dziennie i to pewnie byłaby też docelowa częstotliwość działalności w stylu dupe.