Oddychają powoli, ale jeśli chodzi o seks, to tu są akurat szybkie, cały akt trwa mniej niż minutę – przewodnik wskazuje na leniwce zwisające z gałęzi. Z drzewa schodzą raptem raz w tygodniu, żeby się wypróżnić, bo to akurat wolą robić na ziemi. Choć niektórym przypominają koale, ich bliskimi kuzynami są mrówkojady i pancerniki. Szponiaste pazury budzą respekt, ale mają miłe pyszczki. Nie dziwi, że zostały symbolem Kostaryki.
Dla zwierząt (wszystkich, nie tylko leniwców) to istny raj. W kraju sześć razy mniejszym od Polski wydzielono 30 parków narodowych (u nas są raptem 23), a ochroną objęto 25 proc. jego powierzchni. Traktowanie natury jako wspólnego dobra potwierdza zakaz polowań. Zamiast myśliwych masowo odwiedzają kraj „ptasiarze”, czyli fani birdwatchingu. Łatwo ich rozpoznać po statywach z teleskopami, tropiących sępy, papugi, tukany czy kolibry. Mnie się marzyła akurat puma, ale wystarczyły małpy, krokodyle, olbrzymie motyle, zielone żabki z czerwonymi oczami, no i oczywiście ptaki.
Proekologiczne podejście bardzo tu widać. Dba się na przykład o to, aby 90 proc. energii pochodziło ze źródeł odnawialnych. Kostaryka nie ma armii – rozwiązano ją w 1948 r., a zaoszczędzony budżet przeznaczono na cele społeczne i ochronę środowiska. Bliskość natury i lokalna filozofia znajdują odzwierciedlenie w najpopularniejszym kostarykańskim zwrocie. „Pura Vida!” – słychać co krok. W zależności od kontekstu może to być powitanie, pożegnanie, podziękowanie albo ogólnikowy wtręt. W dosłownym tłumaczeniu oznacza po prostu „Czyste życie”.
A co znaczy „Kostaryka”? Krzysztof Kolumb, który dobił tu w 1502 r. od strony Morza Karaibskiego, dojrzał ludzi poobwieszanych złotymi ozdobami i nazwał to miejsce Costa Ricą, czyli Bogatym Wybrzeżem.