Do zlewu!
Do zlewu! Zepsute wino to koszmar winomanów. Zapach nie do zapomnienia
Odświętna kolacja, rybka się piecze, wino czekało tyle lat w piwniczce na „specjalną okazję”, wyciągasz korek i… katastrofa. Nie nadaje się do picia. Spotkało to chociaż raz każdą winomaniaczkę i każdego pasjonata. A to dlatego, że niektóre wina są po prostu wadliwe. Wady przydarzają im się na różnych etapach życia – albo od razu po wytłoczeniu soku z gron, albo później, gdy trafia do butelek i na rynek.
Największą zmorą jest tzw. wada korkowa. Za nieprzyjemny zapach mokrego kartonu, starej piwnicy, prania zapomnianego w pralce przez trzy dni odpowiedzialne są grzyby obecne w naturalnym korku wytwarzające m.in. wyczuwalny nawet w malutkich stężeniach trichloroanizol, czyli TCA. To właśnie on nam tak śmierdzi, bezpowrotnie odbierając frajdę z wąchania i smakowania zepsutego wina. Pozostaje już tylko wylać je do zlewu albo zwrócić do sklepu (w restauracji żądamy nowej butelki).
TCA najlepiej byłoby w ogóle nie czuć i niektórym wychodzi to całkiem nieźle. Osobnicza wrażliwość na tę molekułę waha się jak od 1 do 10. Moja nieodżałowana ciocia Kasia na widok butelki dobrego chianti wylewanego do zlewu na rodzinnej imprezie zawołała: „Bój się Boga! Nie wolno!”. Im dokładniej jej tłumaczyłem, w czym rzecz, tym bardziej… jej smakowało. W ogóle nie czuła trichloroanizolu. Niestety jak już raz się TCA poczuje, to nie da się go „odpoczuć”.
Wada korkowa jest zjawiskiem naturalnym – grzyby żyją w tym samym środowisku co dąb korkowy. Ale problem TCA nasilił się wraz ze zwiększeniem produkcji korków w latach 80. Apetyt na wino rósł na całym świecie, winiarze butelkowali coraz więcej, a wytwórcy korka (80 proc. pochodzi z Portugalii) znaleźli się pod presją. W efekcie na przełomie wieków według różnych danych zakażonych było już od 5 do 10 proc.