Kojarzycie Gdańsk? To miasto, w którym ludzie zarabiają pieniądze, żeby potem tracić je w Sopocie? Nie wiem, czy zauważyliście, ale Gdańsk ma w swoim herbie lwy. Próbowałem się dowiedzieć dlaczego i okazało się, że w XV w. król Kazimierz Jagiellończyk pozwolił miastu na korzystanie w celach promocyjnych z królewskiej korony. Ale wiecie, jak to jest, daj komuś palec, to weźmie lwy czy coś w tym rodzaju.
Gdańszczanie tak się rozpędzili z tym kocim safari, że lwy zaczęły lądować wszędzie, od herbu przez toalety (stąd po raucie rozmowa z lwami), na portalu ratusza skończywszy. A wszystkie wyglądały, jakby od pięciuset lat próbowały kichnąć.
Nie każdemu lwu Simba na imię. Dlatego lwie rzeźby, malunki, a w jednym przypadku bursztynowy nocnik, który potem legenda zamieniła w komnatę, były różnej urody i jakości. W Wolnym Mieście mieszkał jednak pewien człowiek, który stał się dla gdańszczan gwarantem poziomu, do którego aspirowały rzesze miłośników lwiotwórstwa. Chodzi o Daniela Eggerta, znanego również jako ten koleś od lewków.
Czytaj też: Legenda o powstaniu Wisły oraz kogo należy winić za powstanie Sopotu
Wszystkie oczy na Daniela
Koleś od lewków, to znaczy Daniel, był kamieniarzem, ale takim przez duże „K” i do tego rzeźbione w marmurze. Wszystko, co robił, wyglądało pięknie. Wyobraźcie sobie pomnik Chrystusa Pana ze Świebodzina. Już? No to prace Daniela wyglądały zupełnie inaczej. Daniel, jak na prawdziwego gdańszczanina przystało, kochał wszystko, co ma cztery łapy, grzywę na szyi i robi „Roarrrrr Metro Goldwyn Mayer”.
Swoim sympatiom Daniel folgował przy pracy.