Wiadomość tygodnia: Donald Trump obłożył cłami import z wielu krajów świata. Ucierpią amerykańscy konsumenci, ale skutki odczują też eksporterzy samochodów, elektroniki, sera i – rzecz jasna – wina. Trump groził Unii Europejskiej stawką na wina rzędu 200 proc., stanęło na 20 proc., więc winiarze mogą na razie odetchnąć z ulgą. Ale sytuacja jest z pewnością poważna.
Kraje Unii – w tym trzej najwięksi producenci: Francja, Włochy i Hiszpania, razem odpowiedzialni za jedną trzecią światowej produkcji – eksportują do USA wino o wartości 5 mld euro (kolejne 5 mld stanowią alkohole mocne). Branża winiarska we Włoszech generuje obroty rzędu 17 mld euro, co stanowi 10 proc. całego sektora spożywczego. Za dwa spośród tych miliardów odpowiada eksport do USA, które są dla Włoch pierwszym rynkiem zbytu. Tylko jedno wino – prosecco – wysyła do Ameryki jedną trzecią swojej produkcji, wartości 500 mln euro. Kolejne kluczowe kategorie wina na rynku amerykańskim – włoskie pinot grigio, francuskie rosé, szampan – są od niego podobnie uzależnione. Ucierpią też Węgry, Grecja, Gruzja, a także trzej dominujący dostawcy na rynek amerykański: Chile, Argentyna i Australia (na pocieszenie dostali niższe, bo 10-proc. cło).
Wiadomo, że cła są w pierwszej kolejności przerzucane na konsumenta w postaci wyższych cen produktów. Ale amerykańscy winomani mogą tych podwyżek nie zaakceptować. Mają już bowiem serdecznie dosyć inflacji i stagnacji, a ceny w ostatnich latach i tak rosły z powodu m.in. wyższych kosztów transportu i energii. Po latach wzrostów konsumpcja wina od czasu pandemii wyraźnie spada. W takiej sytuacji importerzy i dystrybutorzy wina będą musieli część podwyżek pokryć z własnej marży, ale ich finansowa wyporność może okazać się ograniczona, tym bardziej że muszą jeszcze wziąć na klatę 10-proc.