Dziś o tym, co wszyscy robimy na wiosnę, czyli o sprzątaniu. Przy większych zabiegach związanych z wyrzucaniem niepotrzebnych rzeczy: odgruzowywaniu, odgracaniu. Ale ta rubryka nie jest o tym, co wszyscy wiemy, tylko o wzbogacaniu polszczyzny – w tym wypadku o angielskie słowo decluttering. Znaczy dokładnie to samo, ale obowiązuje w tym przypadku żelazna zasada: jeśli modny angielski odpowiednik polskiego słowa jest dłuższy i trudniejszy do wymówienia niż rodzime, znaczy to, że ktoś będzie chciał nam coś sprzedać. I bingo! W reportażu w „Newsweeku” czytamy o tym, jak decluttering była pracownica działu marketingu firmy budowlanej zamieniła w „prężnie działającą firmę”. Każdy spec od know-how albo savoir-vivre’u powie wam, że obco brzmiący termin w poradnictwie to must-have, jeśli „biznes ma performować”.
Ten status declutteringu jako zamieniania w działalność gospodarczą tego, co wiosną robimy za darmo, potwierdza definicja z Obserwatorium Językowego UW: „Usługa polegająca na uporządkowaniu mieszkania, domu, garażu, biura itp. przez skłonienie klienta do pozbycia się gromadzonych przez lata niepotrzebnych rzeczy”. Powinniśmy to zatem kojarzyć nie tyle z wywózką śmieci, ile z psychologią. Płacimy komuś – mówiąc w skrócie – za to, żeby przekonał nas, że powinniśmy się czegoś pozbyć. Choć w perspektywie możemy mieć z tego korzyść, o czym przekonuje jedna z sieciowych ekspertek od declutteringu, która zajmuje się zarazem home stagingiem. Czyli przygotowaniem nieruchomości do sprzedaży lub wynajmu.
Język agentów nieruchomości i fliperów (kupujących nieruchomość po to, by ją odświeżyć i sprzedać z zyskiem) jest tu zresztą kluczem. Potwierdza to słynna strona tlumaczdeweloperski.