Z jedną nogą na stole
Z jedną nogą na stole. Odwiedzamy przylądek Horn, „żeglarski Everest”
Żeglarzom, którzy opłynęli przylądek Horn, należą się specjalne przywileje. W dawnych czasach należało do nich prawo wytatuowania sobie płynącego pod pełnymi żaglami statku czy noszenie w lewym uchu złotego kółeczka. Dziś wolno im gwizdać na jachcie, pluć na nawietrzną burtę, śpiewać ostatnią zwrotkę żeglarskiej pieśni „Chłopcy Ahoj!” (inni mogą tylko mruczeć), a ich formalne docenienie to przyjęcie do elitarnego Bractwa Kaphornowców, przyznanie tytułu Albatrosa Hornu i wręczenie żółtej chusty (po większej liczbie opłynięć – czerwonej). Dość ciekawy przywilej jest u Anglików – zaliczenie Hornu daje im prawo do spożywania posiłków z jedną nogą na stole, a jeśli opłyną też Przylądek Dobrej Nadziei, mogą położyć obie.
Znajdujący się na krańcu Ameryki Południowej przylądek Horn, cypel wyspy o tej samej nazwie, to miejsce pod wieloma względami wyjątkowe. To właśnie przy nim Ocean Atlantycki spotyka się ze Spokojnym, który w tym rejonie spokojny wcale nie jest. O występujących tu falach i silnych wiatrach, zwanych nie bez powodu Wyjącymi Pięćdziesiątkami, krążą legendy. Schować się między innymi wyspami archipelagu nie ma za bardzo jak – nieliczne kotwicowiska nie dają dobrej osłony, a kanały między nimi są zdradliwe ze względu na silne prądy.
W swoim żeglarskim życiorysie miałam okazję opłynąć Horn dwukrotnie. Pierwszy raz, w 2003 r., na 13,5-metrowym jachcie „Stary” mijaliśmy Horn w odległości 200 mil morskich (370 km), więc go nie widzieliśmy. Drugim razem, w 2016 r., prowadziliśmy 9-metrowego drewnianego „Phoenixa” tylko we dwójkę, razem z kolegą, który nie miał palców (stracił je w wyniku odmrożeń w górach Alaski). W tym rejsie mieliśmy już Horn w zasięgu wzroku i choć sztormowe morze rzucało naszą łupiną na wszystkie strony, ze wzruszeniem wpatrywaliśmy się w potężny klif zakończony złowrogimi skałami.