Król Giorgio
Król Giorgio Armani. Nie byłoby bez niego dzisiejszej garderoby
To Giorgio Armani, zmarły w wieku 91 lat król włoskiej mody – co w tym akurat przypadku nie brzmi ani pretensjonalnie, ani na wyrost. Tak zresztą: il Re czy King Giorgio zwykle go tytułowano. Armani sprawił, że elegancja zaczęła być wygodna. Sztywne i skomplikowane do tej pory garnitury uprościł, odchudził. Z marynarek – mimo lamentów krawców przywiązanych do tradycyjnego rzemiosła – wypruł poduszki i płócienne wkłady, pozwalając im łagodnie układać się na ciele i przy okazji modelować sylwetkę. Lżejsze stały się też spodnie oraz cała stylizacja. Przed Armanim bowiem zwykle wymagała ona dopełnienia klasyczną koszulą, eleganckimi, skórzanymi półbutami; zatem – na galowo. Dzięki niemu zaś dozwolone stały się koszule sportowe, komfortowe obuwie, rozpięte marynarki, w końcu zaś – koszulki z krótkimi rękawami. Efekt? Zaskakujący, bo nonszalancki „mężczyzna Armaniego” – jak zaczęto nazywać ten fenomen – jawił się jako rasowy i zmysłowy.
Niczym w „Amerykańskim żigolaku”, kryminale Paula Schradera z 1980 r. z Richardem Gere’em w roli głównej, do którego Armani zaprojektował kostiumy – jak zresztą do dziesiątek innych filmów, w tym do „Nietykalnych” De Palmy, „Bękartów wojny” Tarantina czy „Wilka z Wall Street” Scorsesego. Scena, gdy tytułowy amant układa na łóżku marynarki, a następnie dobiera do nich misternie koszule i akcesoria, okazała się punktem zwrotnym w postrzeganiu mody przez mężczyzn: olśniło ich, że zadać szyku to nie wstyd.
Sam Armani, piękny, hipnotyzujący niespotykanie jasnym błękitem oczu, opalony i niemal zawsze w T-shircie, który wyniósł do rangi elegancji, fundując mu szlachetną tkaninę, perfekcyjne wykonanie i głębię koloru, zmienił też samo postrzeganie barw.