Ktoś tu kręci
Ktoś tu kręci. Tak, kontrowersyjna moda na ondulację powraca
Jest coś ironicznego w tym, że powrót pełnej objętości i obfitości fryzury następuje w sezonie czapkowym. No, ale co zrobić, obowiązki wobec własnego wizerunku za nic mają kalendarz. Kto wie, może fale i loki lepiej chronią przed przenikliwym zimnem, chociaż – jak wiemy choćby z filmu „Legalna blondynka” – z wilgocią się nie lubią. Przypomnijmy, że bohaterka tej komedii wygrała pierwszą ważną sprawę w sądzie, bo dowiodła, że nie można zaraz po zrobieniu trwałej ondulacji brać prysznica – para i woda zniszczą wysiłki nawet najtęższego z fryzjerów.
Tak, o tym właśnie zabiegu mowa – święcił on triumfy w latach 80., przez wielu pamiętanych także dzięki niebieskim cieniom do powiek, szerokim ramionom, krzykliwym krojom i kolorom oraz hasłu „świadoma brzydota” jako wyznacznikowi stylu. W telegraficznym skrócie: trwała ondulacja polega na nałożeniu na włosy specjalnego płynu, następnie wałków o odpowiednim rozmiarze, a po upływie czasu utrwaleniu efektu kolejną substancją.
Były różne odsłony trwałej. Był fryz gigantyczny u Dolly Parton czy Melanie Griffith, grającej tytułową „Pracującą dziewczynę”. Były dzikie loki Julii Roberts, Cher, Jennifer Grey, ale także – Jona Bon Joviego czy piłkarza Kevina Keegana. Nie wszystkie były wynikiem godzin spędzonych na fotelu u fryzjera, niektóre były dziełem natury, ale kto by w to wnikał, skoro skutecznie nakręcały modę i ruch w salonach. Dawały poczucie mocy – u zawodowo aktywnych kobiet dorzucały nawet kilka centymetrów wzrostu, co było równie strategicznym zabiegiem jak noszenie marynarek z poduchami i wąskich spódnic, upodabniających sylwetkę do tej tradycyjnie męskiej (czyli: szerokie ramiona, wąskie biodra).
Czytaj też: