Giganci pokroju Chanel, Diora, Versace, Gucciego czy Balenciagi w ostatnim czasie wymienili swoich głównych projektantów na „nowych”, a ci pokazali teraz swoje pierwsze kolekcje. Przy czym „nowych” jest tu słowem nieprecyzyjnym – wszyscy są znani, działali wcześniej dla konkurencji, często bezpośredniej. Czemu największe marki nie postawiły na świeżą krew? Nie chciały ryzykować. To miliardowe biznesy, więc sporo mają do stracenia. Ale też startują z niskiego artystycznie pułapu.
Najwięcej ekscytacji wzbudził debiut Matthieu Blazy’ego u Chanel. Eksprojektant Bottegi Venety, minimalistycznej marki, jednej z ostatnich nieepatujących logo, musiał zmierzyć się z koturnowym monstrum, jakim Chanel się stało jeszcze za rządów Karla Lagerfelda, logomanią wręcz opętanego. Udało się, nadał jej lekkości. W sensie dosłownym, bo dawne tweedowe kostiumy straciły na wadze, a zyskały na wdzięku. Modelki prezentowały nowe typy torebek, skrócone garnitury inspirowane – jak to u Coco – męską garderobą oraz hit tej mimo wszystko zachowawczej kolekcji: wieczorowe koszule uszyte we współpracy z legendarną manufakturą Charvet.
Odważniej poczynił sobie JW Anderson w kolekcji dla wstecznego i trywialnego do niedawna Diora. Przemycił obcy tej marce surrealizm i dowcip, którym posługiwał się we własnej twórczości. Zaczął od de facto demolki wykreowanego w 1947 r. przez mistrza Christiana „New Looku”, wydłużając linie, zmieniając proporcje, dodając „złowieszcze”, jak skomentowały to media, kapelusze trikorny, popularne w wieku XVIII. Fetowany wcześniej za kolekcje dla marki Loewe, pożonglował stylami, epokami i przeznaczeniem garderoby: w 2026 r. nawet ta najdroższa ma być jednak do noszenia. Na co dzień i przez każdego (kogo stać).