Zaparz sobie spokój
Ziółka, napary i wywary wracają do łask. Przykład matchy niech będzie przestrogą
Kiedyś ziółka były domowymi remediami na ból brzucha, przeziębienie czy „nerwy” i raczej nie uchodziły za smaczne, teraz to modny element hygge, rytuału spowolnienia i komfortu. Tym bardziej że napary doskonale wpisują się w nastrój troski o ciało, nie pobudzają jak kawa, herbata i energetyki, działają kojąco na żołądek, układ nerwowy i zmysły. W kawiarnianych kartach coraz częściej pojawiają się rozgrzewające ziółka doprawione miodem, pachnące skórką pomarańczową, cynamonem i kardamonem, wprost stworzone na chłodne pory roku, kiedy łyk ciepłego naparu „robi dobrze” nie tylko naszym kubkom smakowym, ale i duszy.
Picie naparów z ziół i nasion to jeden z najstarszych ludzkich rytuałów. Zaczęło się w momencie, gdy nauczyliśmy się gotować wodę w naczyniu i odkryliśmy, że wywary z liści, kwiatów czy kory mogą leczyć, przynieść ulgę i wzmocnienie. Jednym słowem, czynią coś, co uznawano za magię. W Korei i Japonii poza herbatami różnych kolorów od wieków pije się bezteinową zbożową bori-cha (jap. mugichę) z prażonego jęczmienia czy oksusu-cha z kukurydzy. Sączą je zamiast wody, przez cały dzień, także dzieci i osoby starsze, mają bowiem działanie nawadniające, łagodzące i mineralizujące, a przy tym są po prostu smaczne.
W Afryce Północnej króluje świetnie nam już znany rooibos z czerwonokrzewu afrykańskiego (Aspalathus linearis) i honeybush (Cyclopia spp.). Co ciekawe, chociaż od zawsze pili je przedstawiciele ludu Khoisan, świat odkrył je dopiero w XX w. i zaczął sprowadzać jako zdrową i pyszną alternatywę dla herbaty. Australijscy Aborygeni od tysięcy lat parzyli nasiona akacji oraz liście eukaliptusa i aromatycznego lemon myrtle (Backhousia citriodora), które działały leczniczo i oczyszczająco.