W walce o prezydenturę dużych miast najczęściej to kandydaci PiS próbują wkupić się w łaski tych, którzy pół życia spędzają w samochodach. Przekonują, że dotychczasowi, z reguły niepisowscy, prezydenci zazwyczaj kierowców traktowali wrednie. Patryk Jaki w Warszawie płacze nad uciśnionymi użytkownikami aut i obiecuje, że będzie dla nich usuwał nawet słupki ograniczające nielegalne parkowanie, które podobno ich upokarzają. Małgorzata Wassermann w Krakowie narzeka, że po jej mieście samochodem już niemal nie da się przejechać. A kandydat PiS w Olsztynie Michał Wypij krytykuje rosnące preferencje w transporcie publicznym, zwłaszcza dla tramwajów. Ubolewa, że miasto nie idzie tu z duchem czasu. Walka o głosy tych, którzy nie chcą się przesiąść do komunikacji miejskiej czy na rowery, miałaby może i sens, gdyby nie to, że w praktyce obecna władza centralna coraz mocniej zamierza przykręcać im śrubę.
Niedawno udało jej się, mimo sporego oporu własnych posłów, przepchnąć przez parlament zmiany w dwóch ważnych dla kierowców ustawach. Pierwsza z nich umożliwia znaczne zwiększenie opłat za parkowanie, a druga pozwala miastom tworzyć tzw. strefy czystego transportu, do których samochody spalinowe albo w ogóle nie wjadą, albo ich użytkownicy będą za to musieli dodatkowo płacić. To w końcu jak to jest? PiS walczy z kierowcami czy też może chce ich chronić przed Platformą Obywatelską, a zwłaszcza ruchami miejskimi?
Podwyżki za parkowanie
Prawda jest taka, że dla potrzeb kampanii przed wyborami samorządowymi politycy PiS użytkownikom komunikacji miejskiej obiecują metro, nie tylko zresztą w Warszawie, ale także w Krakowie czy nawet Poznaniu, starają się dobrze mówić o rowerzystach, o których jeszcze niedawno pogardliwie wypowiadał się były minister spraw zagranicznych Witold Waszczykowski, ale najwięcej ciepłych słów mają dla kierowców.