Pewien skromny XVII-wieczny flamandzki medyk i alchemik, podobnie jak tysiące innych mieszkańców zimniejszych krain Europy, od Londynu po Moskwę, każdej zimy spalał w kominku stosy drewna. Jak wszyscy wrzucał w ogień kolejne szczapy i wpatrywał się w ten magiczny obraz ujarzmionego żywiołu. Zapewne z tych rozmyślań zrodziło się pytanie: jak to jest, że spala się stosy drewna, a popiół wynosi w jednym małym wiaderku? Johann Baptysta van Helmont nie byłby alchemikiem (niektórzy uważają go za pierwszego chemika), gdyby nie zechciał tej obserwacji pogłębić. W jednym z eksperymentów spalił 62 funty drewna dębowego, otrzymując 1 funt popiołu. Doszedł do wniosku, że 98 proc. materii przekształciło się w gaz, który pierwotnie określił jako nieokiełznana (dzika) substancja lotna; po łacinie nazwano go spiritus silvestris, co oznacza gaz leśny (przy okazji Helmont wymyślił też sam termin gaz, deformując z flamandzka grecki chaos). Tak oto w ludzkiej świadomości zaistniał dwutlenek węgla.
Dziś wiemy, jak bardzo jest wszędobylski, choć zachowuje się tak, jakby go nie było. Nie widać go, nie ma zapachu ani koloru. Chętnie znika na dłużej w wodzie lub skałach. Lubi przebywać w gorzelniach, wytwórniach win i cukrowniach, w kopalniach i studzienkach kanalizacyjnych. Jest wielkim budowniczym – utwardza zaprawę i beton, z których tworzymy naszą cywilizację. Ma też zmysł artystyczny – to przy jego udziale powstał wystrój najpiękniejszych jaskiń świata – te wszystkie stalaktyty, draperie i perły jaskiniowe. Od odkrycia Helmonta musiało jednak upłynąć 200 lat, zanim dotarło do nas, że współrządzi światem żywym.