Nauka

Krótka historia harmonii bytu

Jaki sens Wszechświata?

Zderzenie galaktyk Zderzenie galaktyk NASA
Astronomia odsłania kosmos pełen chaosu i gwałtowności. Czy taki jego obraz można pogodzić z wiarą w istnienie Stwórcy, który zapewnia spójność i harmonię wszechrzeczy?

Wszechświat jest dziś w powszechnym mniemaniu tak samo harmonijny i niewzruszony jak setki i tysiące lat temu, gdy gdzieś ponad niebem umieszczano bogów, a na nim samym – ich mniej lub bardziej realistyczne podobizny. Przekonanie o harmonii wszechrzeczy znalazło wyraz w tekstach uznawanych przez różne religie za święte. Doskonałość kosmosu jest w nich czymś zupełnie oczywistym – odbija bowiem doskonałość Stwórcy. Bodaj najlapidarniej ujmuje to XIX psalm w słowach: „Niebiosa głoszą chwałę Boga, dzieło rąk Jego nieboskłon obwieszcza”. Niewyrafinowaną, ale sugestywną ilustrację tych przekonań znają chyba wszyscy – to drzeworyt z książki „Atmosfera: Meteorologia Popularna” Kamila Flammariona. Widać na nim wędrowca, który dotarł do krańca Ziemi, wysunął głowę poza sklepienie niebieskie i ujrzał doskonały mechanizm Wszechświata.

Emanacja Bożej wszechmocy

Od Odrodzenia po Oświecenie geniusze nauki byli głęboko religijni. Kolejne odkrycia umacniały w nich przekonanie o istnieniu uniwersalnego ładu i porządku, gdyż każdą zaobserwowaną prawidłowość uważali za ślad odciśnięty w bycie przez Stwórcę. „Ogarnia mnie niewysłowiony zachwyt nad Bożym spektaklem harmonii niebieskiej... Bóg, tak jak doskonały mistrz murarski, zbudował świat na fundamencie prawa i porządku” – pisał Kepler w swoim fundamentalnym dziele „Harmonices Mundi”. Dla Galileusza natura była tak samo niewątpliwą emanacją Bożej wszechmocy jak Pismo Święte. Niestety, jak wiemy, nie udało mu się o tym przekonać władz kościelnych. W „Principiach” Newtona czytamy: „Ten najpiękniejszy układ słońca, planet i komet mógł powstać tylko z zamiaru i z władczej mocy inteligentnej Istoty. Ta Istota rządzi wszystkim nie jako dusza świata, lecz jako władca wszechrzeczy, przywykły, by mówić o nim Pan Bóg”.

Racjonalizm Oświecenia promował inne postawy. Bóg schodził na drugi plan lub całkowicie znikał, jak w często przytaczanej historii z udziałem Napoleona, Laplace’a i Lagrange’a. Gdy Napoleon zauważył: „Napisał pan grubą księgę o porządku świata, ani razu nie wspominając o jego stwórcy”, Laplace miał powiedzieć: „Panie, taka hipoteza nie była mi potrzebna”. Lagrange skwitował to sarkastycznym stwierdzeniem: „Ależ to bardzo pożyteczna hipoteza – tak wiele wyjaśnia”.

Ale jeszcze w drugiej połowie XIX w. największy chyba umysł tamtego stulecia James Clerk Maxwell pisał w liście do biskupa Gloucester: „Jestem zdania, że każdy człowiek powinien zrobić, co tylko w jego mocy, by nasycić swój umysł wielkością, porządkiem i jednością Wszechświata... Pogłębione koncepcje wielkości i jedności świata ożywionego będą pożyteczne przy studiowaniu psalmu ósmego lub drugiej części listu do Hebrajczyków”. We wskazanych miejscach Biblii czytamy: „Gdy patrzę na Twe niebo, dzieło Twych palców, księżyc i gwiazdy, któreś Ty utwierdził: czym jest człowiek, że o nim pamiętasz...?” oraz „Tyś, Panie, na początku osadził ziemię, dziełem też rąk Twoich są niebiosa”.

Z biegiem lat naukowa wizja Wszechświata stawała się coraz bogatsza. Wraz z nią ewoluowała wizja religijna, oddalając się na ogół od ortodoksji. W opublikowanym w 1931 r. eseju Einsteina „Świat, jakim go widzę” czytamy: „Świadomość istnienia czegoś, czego nie możemy uchwycić; najgłębszego sensu i najsilniej promieniującego piękna... składają się na postawę prawdziwie religijną. W tym – i tylko w tym – sensie jestem człowiekiem głęboko religijnym”. Jest tu jeszcze ład i harmonia, ale nie ma już osobowego Boga. Einstein nie wierzył w niego; nie uznawał też nadprzyrodzonego pochodzenia żadnych ksiąg uważanych przez różne religie za objawione.

Światełko z Końskiego Łba

A jaki obraz Wszechświata kreśli nauka dzisiaj? Niech odpowiedzią na to pytanie będzie krótka podróż przez kosmos. W pięknym zimowym gwiazdozbiorze Oriona, 1500 lat świetlnych od Słońca, znajduje się olbrzymi obłok materii międzygwiazdowej. Jego niewielki, wyjątkowo fotogeniczny fragment jest nie bez racji nazywany Końskim Łbem. Na czole konia widać słabe światełko – to młoda gwiazda, która powstała kilkaset tysięcy lat temu po zapadnięciu się niewielkiej części obłoku. W całym obłoku w ten sam sposób powstają tysiące (jeśli nie dziesiątki tysięcy) gwiazd, dowodząc, że niewzruszoność nieba jest mitem. Złudzeniem, któremu poddajemy się, ponieważ całe życie człowieka to mniej niż sekundowy kadr życia gwiazdy.

Przyjrzyjmy się jeszcze innej nowo powstałej gwieździe. Uformowała się w ciemnym obłoku wielkości Końskiego Łba, który znajduje się w niewidocznym u nas gwiazdozbiorze Żagla. Z miejsca jej narodzin wypływa długi na 2–3 lata świetlne strumień gazów poruszających się z prędkością ok. 300 km/s.

Gwiazdy podważają niewzruszoność niebios nie tylko przez to, że się rodzą, ale i dlatego, że ich narodzinom nierzadko towarzyszą gwałtowne konwulsje. Chciałoby się mieć nadzieję, że osiągnąwszy wiek dojrzały zaczynają zachowywać się tak statecznie, jak liczące 4,5 mld lat Słońce, które jest dla nas wzorem spokoju i stabilności.

W rzeczywistości daleko mu jednak do ideału: na jego lśniącej tarczy często widać nieregularne czarne plamy. Są to obszary, w których powstają bardzo silne pola magnetyczne po to tylko, by po kilku dniach lub tygodniach zniknąć, zamieniając się w różne formy energii. Cała powierzchnia Słońca to ocean płomieni – chybotliwych kolumn gazu rozżarzonego do kilku tysięcy stopni. Typowy płomień ma szerokość 500 km i wznosi się z prędkością 10–15 km/s. Po kilku minutach gaśnie, zaś na jego miejscu pojawia się nowy. Słońce nieustannie kipi energią, a co jakiś czas wyrzuca w przestrzeń międzyplanetarną olbrzymie obłoki gazowe, pędzące z prędkością kilkuset kilometrów na sekundę. Gdy taki obłok dociera do Ziemi, w najlepszym przypadku pojawiają się zakłócenia radiowe, a w najgorszym dochodzi do rozległych awarii sieci przesyłowych (patrz: „Te plamy nas wykończą”, POLITYKA 33).

Dojrzałe Słońce nie jest więc stateczne. Może przynajmniej umrze spokojnie? Niestety, nawet w chwili śmierci spokój nie jest mu pisany. W widocznym u nas latem gwiazdozbiorze Lutni można przez amatorski teleskop dostrzec niewielki świecący pierścień o średnicy 0,5 roku świetlnego. Właśnie tak będzie umierało Słońce: jego zewnętrzne warstwy rozbiegną się w przestrzeni międzygwiazdowej z prędkością ok. 20 km/s. Zostanie po nim biały karzeł – zbudowany z niesłychanie gęstej materii obiekt wielkości Ziemi.

Kres Gwiazd

Burzliwe losy Słońca bledną w porównaniu z tym, czego doświadczają gwiazdy od niego większe. W gwiazdozbiorze Kilu, 8 tys. lat świetlnych od nas, znajduje się Eta Carinae – ogromna gwiazda o masie co najmniej kilkadziesiąt razy większej od Słońca. W XIX w. wybuchła, odrzucając znaczną część swojej materii z prędkością ok. 700 km/s.

Jej eksplozja, nieporównanie silniejsza od słonecznych, nie była niczym wyjątkowym. W podobny sposób zachowują się wszystkie gwiazdy o dużej masie. Kiedy Eta Carinae dobiegnie kresu swojej drogi ewolucyjnej, wybuchnie jeszcze raz – już ostatni – jako tzw. supernowa. W jednej chwili wyzwoli się wtedy sto razy więcej energii niż Słońce wypromieniuje w ciągu całego swojego życia, i gwiazdowy glob zostanie rozerwany na drobne szczątki rozbiegające się z prędkością 20 tys. km/s. Tysiąc lat temu jedną z supernowych zaobserwowali i opisali astronomowie chińscy. Pozostałość po tej kosmicznej katastrofie widać nawet dziś – znajduje się w odległości 6,3 tys. lat świetlnych od nas, w gwiazdozbiorze Byka. Nieregularna, postrzępiona chmura, która kiedyś była gwiazdą, ma obecnie średnicę 8 lat świetlnych i ciągle jeszcze rozbiega się z prędkością prawie 2 tys. km/s.

Wszystkie gwiazdy widoczne z Ziemi należą do wielkiego skupiska materii noszącego nazwę Galaktyki, które na ekranie nieba oglądamy jako Drogę Mleczną. Dostępna obserwacjom część Wszechświata zawiera ok. 100 mld takich obiektów. Miotane grawitacją galaktyki zderzają się między sobą i pochłaniają się niczym gigantyczne ameby. Jeden z takich dramatów rozgrywa się na naszych oczach w gwiazdozbiorze Kruka, 63 mln lat świetlnych od Słońca. Doszło tam do zderzenia dwóch galaktyk, których międzygwiazdowe obłoki zgniotły się i zapadły, wytwarzając ogromne gromady gwiazdowe. Jedna po drugiej zapalają się w nich teraz olbrzymie gwiazdy, by po kilku milionach lat wybuchnąć jako supernowe.

Zajrzyjmy jeszcze do gwiazdozbioru Ryb. Znajduje się tam odległa od nas o 150 mln lat świetlnych galaktyka 3C31, z której w przeciwne strony tryskają dwie wąskie strugi materii o długości ponad miliona lat świetlnych. Materia płynie w nich z prędkością światła. Niosą tyle energii, że chcąc je zasilać, musielibyśmy co kilka tygodni eksplodować supernową, ukierunkowując przy tym całą energię wybuchu wzdłuż osi wypływu. Ich energia nie pochodzi jednak z supernowych – jest to przetworzona energia pola grawitacyjnego wytwarzanego przez olbrzymią czarną dziurę o masie ponad miliarda mas Słońca, która tkwi w samym środku 3C31.

Współczesny obraz krańca kosmosu to wykonane za pomocą Kosmicznego Teleskopu Hubble’a zdjęcie niewielkiego fragmentu nieba w niewidocznym u nas gwiazdozbiorze Tukana. Ujrzymy na nim setki galaktyk, z których najdalsze znajdują się w odległości ok. 13 mld lat świetlnych. Przenieśmy się w wyobraźni do jednej z nich i spójrzmy wstecz na całą drogę, którą przed chwilą przebyliśmy. Na dramat rozpadających się gwiazd i rozbijanych galaktyk. Na niemierzalny żadną ziemską miarą ogrom kosmosu i jego bezładną gwałtowność. Na niewyobrażalną nikłość Ziemi. Skromnie wyglądamy, bardzo skromnie – my, którzyśmy jeszcze kosmiczną mikrosekundę temu uważali się za centrum stworzenia. Nawet materia, z której wyewoluowaliśmy wraz z planetami, gwiazdami i galaktykami, jest tylko niewielką przymieszką w tym wszystkim, co się przed nami rozpościera. Zgodnie z aktualnym stanem wiedzy 95 proc. zawartości Wszechświata to ciemna materia i ciemna energia. Domyślamy się, czym może być ta pierwsza, ale ta druga jest dla nas kompletną zagadką.

Patrząc na to wszystko, nie sposób nie wrócić do powtarzanych od dawien dawna pytań, brzmiących dziś chyba głośniej niż kiedykolwiek. Bo czy jest ktoś, kto z galaktyk na krańcu Wszechświata nie wykrzyczałby: Co ja tu robię? I o co w tym wszystkim właściwie chodzi?

Wszechświat bezosobowy

Od nauki nie otrzymamy odpowiedzi. Dawniej szło się po nią do Doskonałego Stwórcy, ale gdzie go szukać w chaosie wybuchających gwiazd i bezładnie zderzających się galaktyk? Trudno nie zgodzić się ze Stevenem Weinbergiem, laureatem Nagrody Nobla z fizyki, który w wywiadzie udzielonym telewizji PBS powiedział: „Nie widzę w kosmosie sensu, do którego dałoby się dojść metodą naukową. Sądzę, że przyszłe odkrycia nie zmienią natury tego, co odsłania się przed naszymi oczami – bezosobowego Wszechświata, nieszczególnie sprzyjającego istotom ludzkim. I że kiedy poznamy najbardziej podstawowe prawa natury, zmrozi nas ich bezosobowa obojętność”. Trudno też wyobrazić sobie lepszą ilustrację jego słów niż obraz Wojtka Siudmaka „Bez tytułu”, na którym wyniosły starzec, wynurzający się z ciemnej otchłani międzygwiazdowej, władczym gestem puszcza w ruch jakąś planetę. Ten Pan Kosmosu jest ślepy.

Cóż więc mamy robić we Wszechświecie? „W naszej mocy jest nadanie mu sensu – uważa Weinberg. – W kosmicznym dramacie nie gramy głównych ról, ale możemy stworzyć wokół siebie małą oazę ciepła, życzliwości, nauki i sztuki. Taka rola doprawdy nie jest bez znaczenia”. Zgoda, ale czy nas zadowala? Na pewno nie wszystkich. Jak pisze bowiem Leszek Kołakowski w „Moich słusznych poglądach na wszystko”: „Potrzebujemy – i zawsze potrzebowaliśmy – wiary, że świat można nie tylko opanować, ale i pojąć. Potrzeba ta stanowi, jak możemy sądzić, jeden z elementów składowych człowieczeństwa... Myśl nasza, gdy usiłuje pretensjonalnie całość bytu ogarnąć, jak też nasza wola ładu i pragnienie sensu instynktownie niejako poszukują tego, co jest zarazem zwornikiem i korzeniem bytu i do bytu wprowadza sens”.

Podobnie, choć mniej emocjonalnie ujmuje to w rozmowie z Richardem Dawkinsem jeden z najaktywniejszych przeciwników teorii inteligentnego projektu, fizyk i kosmolog Lawrence Krauss z Arizona State University: „Potrzeba wiary w boską inteligencję jest... fundamentalną składową psychiki wielu przedstawicieli naszego gatunku. Nie wydaje mi się, byśmy mieli szansę wyrugować wiarę z ludzkiej kondycji, tak samo jak nie da się oderwać od niej miłości czy całego mnóstwa innych równie irracjonalnych, ale równie podstawowych składników... Możemy uznać, że są one ortogonalne do naukowych, racjonalnych składowych naszego myślenia, ale to nie znaczy, że są mniej realne, czy też mniej godne uznania jako składniki naszego człowieczeństwa”. („Świat Nauki” 8/07).

Jak widać, stwierdzenie: „Do pełni życia potrzebujemy czegoś, co rodzi się poza nauką” bywa oczywiste nie tylko dla wierzących. Nie wątpię, że wszyscy, którzy się z nim zgadzają, pragnęliby, żeby to coś było prawdziwie wysokiej próby i rozwijało nas duchowo.

Czy te głębokie, choć nie zawsze uświadamiane potrzeby mogą być zaspokojone przez istniejące systemy religijne? Sądzę, że tak, ale pod jednym warunkiem. Jak pisze Dalajlama w książce wydanej po polsku pod tytułem „Moc współczucia”: „W każdej religii dają się wyodrębnić dwa poziomy: pierwszy, szczegółowy, mówi o Bogu jako o wszechmocnej istocie albo, jak w buddyzmie, o nirwanie i ciągłości życia w cyklu śmierci i ponownych narodzin. Na poziomie drugim, ogólnym, wszystkie religie głoszą potrzebę życzliwości i bycia dobrym, niosąc to samo przesłanie: bądź życzliwym człowiekiem”.

Nie trzeba chyba wyjaśniać, który poziom powinien być ważniejszy dla mieszkańców tego globu. Istniejące systemy religijne będą rzetelnie wypełniać swoje posłannictwo dopiero wtedy, gdy na tym mniej ważnym dojdą do kompromisu. Hierarchowie różnych wyznań nie muszą się długo zastanawiać, jak go osiągnąć. Wystarczy, że podążą za wskazaniami nauki, która coraz wymowniej nakłania do refleksji nad stworzeniem, a zatem i nad ukształtowanymi przez religie obrazami samego stworzyciela. Co więcej, dzięki fizyce już od kilkudziesięciu lat wiemy, że pozornie całkowicie różne obrazy mogą przedstawiać jeden i ten sam przedmiot. Przekonali nas o tym twórcy mechaniki kwantowej, dowodząc, że elektron jest w równym stopniu cząstką, co falą.

Konieczności kompromisu znikąd chyba nie widać tak wyraźnie, jak z galaktyk na krańcu Wszechświata. Dogmatycy czują się nią zagrożeni; niektórzy w takim stopniu, że się przed nią bronią tyleż zdecydowanie, co nierozsądnie. Zupełnie inaczej patrzy na nią Dalajlama, który wiele razy powtarzał: „Jestem przekonany, że buddyzm wzbogaca się dzięki nauce... Dane empiryczne powinny być dla nas ważniejsze niż autorytet ksiąg objawionych, bez względu na to, jak wielkim szacunkiem te księgi darzymy. Jeżeli nauka dowiedzie, że jakiś element buddyjskiej wiary jest błędny, buddyzm będzie musiał się zmienić. Sam Budda powiedział, że nie powinniśmy przyjmować jego nauk bezkrytycznie”. Dalajlama nawiązuje tu do nauk Buddy zawartych w Kalama Suttcie, w której czytamy między innymi: „Tak jak mądrzy ludzie sprawdzają złoto przez ogrzewanie, nacinanie i pocieranie, tak i wy macie akceptować moje nauki nie od razu i nie dlatego, że mnie poważacie, lecz dopiero po ich przeanalizowaniu... Ale gdy po analizie i obserwacjach stwierdzicie, że są rozsądne, służą dobru i przynoszą korzyść jednostce i społeczeństwu, przyjmijcie je i żyjcie zgodnie z nimi”.

Prof. dr hab. Michał Różyczka pracuje w Centrum Astronomicznym im. Mikołaja Kopernika Polskiej Akademii Nauk w Warszawie.

Polityka 2.2010 (2738) z dnia 09.01.2010; Nauka; s. 64
Oryginalny tytuł tekstu: "Krótka historia harmonii bytu"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Czytamy i oceniamy nowego Wiedźmina. A Sapkowski pióra nie odkłada. „Pisanie trwa nieprzerwanie”

Andrzej Sapkowski nie odkładał pióra i po dekadzie wydawniczego milczenia publikuje nową powieść o wiedźminie Geralcie. Zapowiada też, że „Rozdroże kruków” to nie jest jego ostatnie słowo.

Marcin Zwierzchowski
26.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną