Próba stworzenia globalnego ładu, który ma chronić atmosferę i klimat przed skutkami działań człowieka, jest bezprecedensowym eksperymentem. Pozornie wszystko układa się w prosty schemat. Najpierw naukowcy zaczęli publikować wyniki badań ujawniających, że średnia temperatura atmosfery ziemskiej systematycznie rośnie. Inni dostrzegli, że w podobny sposób rośnie w atmosferze stężenie dwutlenku węgla, jednego z najważniejszych gazów cieplarnianych, czyli substancji chemicznych powodujących zatrzymywanie promieniowania cieplnego przed ucieczką w kosmos. Jeszcze inni wyliczyli, że głównym sprawcą wzrostu ilości CO2 jest człowiek, spalający coraz więcej ropy, węgla i gazu.
Naukowa wiedza akumuluje się powoli, pierwsze prace dotyczące efektu cieplarnianego sięgają początków XIX w. Dopiero jednak w drugiej połowie XX w. pojawiły się hipotezy, że człowiek może mieć wpływ na to zjawisko. I choć od hipotez do wiedzy droga daleka, a sami naukowcy spierają się o interpretacje wyników z temperamentem godnym bokserskiego ringu, na scenie pojawili się już politycy. Pierwsza Margaret Thatcher, z wykształcenia chemiczka, nie czekając na ostateczny werdykt naukowców zrozumiała, że ochrona atmosfery stanie się jednym z głównych wyzwań stojących przed międzynarodową polityką.
Potwierdzeniem tej intuicji okazał się problem dziury ozonowej, zajmujący opinię publiczną w latach 80. Rozwiązano go w sposób modelowy: najpierw naukowcy ustalili, że do niszczenia ozonu chroniącego powierzchnię Ziemi przed nadmiarem szkodliwego promieniowania ultrafioletowego przyczyniają się produkowane przez człowieka freony, czyli gazy wykorzystywane w instalacjach chłodniczych. Następnie politycy podpisali w 1987 r. Protokół montrealski, porozumienie nakazujące sygnatariuszom redukcję niebezpiecznych freonów.