Bomba wybuchła jesienią ub.r. W Internecie (m.in. w słynnym ostatnio serwisie WikiLeaks, specjalizującym się w ujawnianiu kompromitujących dokumentów) pojawiły się pliki z serwera Climate Research Unit University of East England. To jeden z najważniejszych ośrodków zajmujących się analizą danych o klimacie. Z materiałów tych miało jakoby wynikać, że cała wiedza o zmianach klimatycznych opiera się na sfabrykowanych danych, jest więc nic niewarta. Te właśnie argumenty podnosiła podczas szczytu w Kopenhadze delegacja Arabii Saudyjskiej. Wśród sceptyków afera zyskała miano climategate.
Powaga zarzutów wywołała szybkie działanie. Szef CRU prof. Phil Jones został zawieszony, a do dziś powstało pięć niezależnych raportów, analizujących pracę ośrodka. Wszystkie dochodzą do konkluzji, że choć wiele aspektów zachowań naukowców z tej placówki budzi zastrzeżenia, nie miały one wpływu na to, co najważniejsze, czyli wyniki badań i konkluzje. Jones wrócił do pracy po publikacji w maju br. ostatniego, najobszerniejszego raportu, przygotowanego na zlecenie Izby Gmin pod kierownictwem Muira Russella.
Climategate nie zakończyła jednak dyskusji o rzetelności uczonych badających klimat. Pod pręgierz trafił sam oenzetowski Międzyrządowy Panel ds. Zmian Klimatycznych (IPCC), odpowiedzialny za przygotowanie cyklicznych raportów na ten temat. W ostatnim opracowaniu z 2007 r. pojawiło się kilka pomyłek – błędnie przedstawiono zagrożenie stopnienia lodowców w Himalajach, konsekwencje suszy w Afryce czy ryzyko zatopienia takich krajów nadmorskich jak Holandia.
Ta ostatnia pomyłka spowodowała, że holenderska Agencja Ochrony Środowiska poddała analizie cały raport IPCC i w lipcu br. ogłosiła, że „nie znaleziono żadnych błędów, które mogłyby podważyć najważniejsze ustalenia raportu IPCC z 2007 r.