Najlepszym przykładem chińskich aspiracji, ale także patologii, jest firma SiBiono Gene Technologies z Shenzhenu. Założyli ją w 1998 r. dwaj naukowcy – Peng Zhaohui i Li Dinggang. Dzięki 300 tys. dol. dotacji od władz miasta Shenzhen rozpoczęli pionierskie na terenie Chin badania nad terapią genową wymierzoną w konkretny typ nowotworu. W ciągu pięciu lat firma otrzymała od państwa ponad 6 mln dol. dotacji, a od prywatnych inwestorów uzyskała kolejne 5 mln.
Inwestycje się opłaciły – SiBiono wprowadziła w 2004 r. pierwszą na świecie dostępną dla pacjentów terapię genową Gendicine. Została dopuszczona do leczenia nowotworów płaskonabłonkowych głowy i szyi oraz oczekuje na zgodę na zastosowanie w leczeniu innych odmian raka. To nie przypadek ani wyjątek (choć zagraniczna konkurencja zarzuca SiBiono naruszenie patentów). Na spektakularne wyniki składają się szczodre finansowanie przez państwo, przyjazne prawo, rozwój chińskich ośrodków badawczych i uniwersytetów, a także olbrzymia liczba pracowników naukowych.
Pieniądze w chińskiej nauce pochodzą głównie z kasy państwa, a konkretniej z czterech głównych źródeł: resortu nauki i techniki, ministerstwa edukacji, Natural Science Foundation (NSF) oraz Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej. Na początku lat 80. ubiegłego wieku ojciec chińskich reform Deng Xiaoping uznał, że nauka i technologia są kluczowymi czynnikami rozwoju kraju, i zapoczątkował ich szybki rozwój. Od 1999 r. Chiny zwiększają swoje wydatki na badania w tempie średnio ok. 20 proc. rocznie. W 2011 r. nakłady państwowe i prywatne na ten cel wyniosły łącznie prawie 138 mld dol.