Nie wiadomo, kto wymyślił pojęcie listy filadelfijskiej, ale podobnie jak fasolka po bretońsku, jest ono znane jedynie w Polsce. Nie znają go nawet twórcy tej listy – agencja Thomson Reuters z Filadelfii (dawniej: Instytut Informacji Naukowej, ang. ISI). Lista filadelfijska obejmuje czasopisma naukowe, w których publikowanie jest podstawą oceny dorobku uczonych. Obecność na niej jest ambicją każdego polskiego periodyku naukowego, a publikowanie na łamach pism z tej listy stało się niemal obowiązkiem każdego polskiego naukowca.
Na pomysł indeksowania pism naukowych wpadł filadelfijski Instytut Informacji Naukowej. Amerykanie wybrali najlepsze swoje pisma, dodali do tego najlepsze z całego świata i nazwali to Listą Mistrzowską – Master Journal List. Ocena tych czasopism polega na komputerowej analizie cytowań (spisu literatury). Jak napisał do mnie kiedyś jeden z edytorów ISI: „My nie oceniamy jakości naukowej pisma, ale jego znaczenie dla międzynarodowej społeczności naukowej – kto was cytuje i kogo wy cytujecie”. Thomson analizuje cytowania i raz do roku publikuje JCR – Journal Citation Report, a w nim Impact Factor – stosunek liczby cytowań do liczby publikacji. Ostatnio wykreowany został nowy produkt: h-index (w Polsce nazywany indeksem Hirscha), który w dość skomplikowany sposób obrazuje cytowania autorów.
Któż nie chciałby być na Liście Mistrzowskiej? Instytut przeprowadza więc bardzo surową ocenę kandydatów do listy z całego świata i od czasu do czasu przyjmuje nowych – kryteria tego doboru są niezupełnie jasne, ale Instytut twierdzi, że jest jednostką niezależną (niektórzy twierdzą, że niekontrolowaną). Jak ekskluzywny jest to klub, może świadczyć fakt, że pisma techniczne z Polski na tej liście można policzyć na palcach jednej ręki.