Prof. Hartman określił się sam bardzo uczciwie jako profestytutka. Pisząc o „studentach filozofii”, używa cudzysłowu, bo doskonale wie, jaki w większości ośrodków akademickich jest ich poziom. Dlaczego więc w kolejnym felietonie w POLITYCE idzie za tłumem i uderza na alarm, pisząc o „wyrzynaniu filozofii”, „rugowaniu jej z programów studiów”, i zaleca, by się puknąć w czoło oraz uznać, że „filozofia i humanistyka to rozum narodu”, a „prowadzenie studiów staje się jego prawem, bez względu na liczbę studentów”. Gdzież tu konsekwencja?
Zawsze znajdą się obrońcy status quo, usiłujący wszystkim wmówić, że kraj upadnie, jeśli tylko ich nieudanego pomysłu nie wesprzemy z państwowej kasy. Stać nas przecież na to. Liczba studentów od 2005 r. spadła o 400 tys. i wynosi obecnie około 1,47 mln, z tego na studiach stacjonarnych ok. 900 tys. (dane ze stycznia 2014 r., z systemu informacji o szkolnictwie wyższym POL-on). Za 10 lat ta liczba spadnie o kolejne 300 tys.
Wiele słabych kierunków musi upaść, wiele prywatnych uczelni trzeba będzie zamknąć. Również duże uczelnie państwowe są w złej sytuacji finansowej, bo w okresie prosperity, gdy było kogo uczyć, zatrudniały masowo zwłaszcza dojeżdżających profesorów, a teraz nie mają zajęć nawet dla swoich pracowników.
Prof. Hartman radzi, że powinniśmy dołożyć z budżetu, by ratować te kierunki, na które nie ma chętnych, bo przecież są takie ważne. Wszystkie uczelnie szukają oszczędności, przykrajając programy studiów do swoich możliwości finansowych.