Zadzwoniłem do prezydenta Obamy, żeby dać wyraz mojej frustracji z powodu szkody, jaką rząd wyrządza naszej przyszłości – powiedział Mark Zuckerberg. Wyrzucić prezydentowi USA swoją frustrację przez telefon może tylko ktoś z odpowiednią pozycją negocjacyjną. Zuckerberg, którego imperium informacyjne liczy już 1,3 mld obywateli, ma taką możliwość. Na czym polega szkoda, o której mówi prezes jednej z najbogatszych spółek notowanych na giełdzie? Chodzi o utratę zaufania i ryzyko odpływu danych, na których opiera się model biznesowy wszystkich wiodących firm internetowych. Zasada jest prosta: im więcej o swoich użytkownikach wie Facebook, tym więcej są w stanie zarobić jego właściciele. Dzięki tym samym danym amerykańskie służby mogą prowadzić globalne operacje łatwiej, szybciej i taniej niż kiedykolwiek wcześniej.
Nic dziwnego, że ani cyberkorporacjom, które na naszym zaufaniu do internetu budują kapitał, ani wykorzystującym ich zasoby w drugim obiegu służbom nie opłaca się afera, którą wywołał Edward Snowden, ujawniając zakres i szczegóły inwigilacji sieci teleinformatycznych. Wiele jednak wskazuje, że uruchomiona przez niego lawina jeszcze się nie zatrzymała: mimo że największy wstrząs przetoczył się przez media w czerwcu ub.r., dopiero teraz widać rysy na monolicie władzy politycznej i informacyjnej. Te szczeliny będą się pogłębiać.
Fenomen internetu – w rozumieniu globalnej sieci połączeń – polegał na tym, że każdy z każdym był w stanie porozumieć się bezpośrednio: bez pomocy, ale też bez zewnętrznej ingerencji. Ten anarchistyczny potencjał nadal istnieje, jednak korzystają z niego nieliczni. Barierą wejścia jest wiedza i pewna doza determinacji.