Firmy wydobywające dane prowadzą politykę rabunkową: gromadzą więcej, niż rzeczywiście potrzebują, licząc na większy zysk; nie zabezpieczają też odpowiednio swoich cyfrowych zasobów przed wyciekiem, bo kosztuje to zbyt dużo albo – w warunkach cyberwojny – okazuje się zwyczajnie niemożliwe. 152 mln przejętych kont użytkowników Adobe, 145 mln rekordów danych osobowych wykradzionych z portalu eBay, 70 mln utraconych rekordów w sieci sklepów Target, 76 mln z banku JP Morgan Chase (dane za 2013/14 r.). Skala robi wrażenie, ale też znieczula: szybko przyzwyczajamy się do wielkich zbiorów danych. Paradoksalnie, to mniejsze, ale głośniejsze wycieki – haseł i numerów kart z Sony Playstation Network czy prywatnych zdjęć z chmury Apple – unaoczniły, co w ludzkim wymiarze oznacza utrata danych.
Nie ma sposobu na wycofanie informacji, która raz zaczęła krążyć po internecie – prywatność i intymność milionów ludzi zostaje nieodwracalnie naruszona. Za tym idą straty finansowe, wynikające z przejęcia dostępu do kont bankowych czy numerów kart zachowanych w sklepach internetowych. Wreszcie, erozja zaufania i wzrost poczucia zagrożenia w cyfrowym świecie, który przekłada się na kolejne opresyjne polityki, wdrażane w imię bezpieczeństwa. Analogia między utratą prywatności a zniszczeniem środowiska naturalnego, którą promują tacy myśliciele jak Eben Moglen czy Evgeny Morozov, nasuwa się sama.
Jeśli nie zmienimy kursu, możemy się obudzić w środowisku cyfrowym, które już nie pozwoli na skuteczne zachowanie prywatności na indywidualnym poziomie. Tak jak nie jest już możliwe życie w wielkim mieście bez narażenia na zanieczyszczenia powietrza. W tym sensie masowa i rabunkowa eksploatacja danych osobowych to również problem ekologiczny.
Handel ludźmi
Na tym rynku de facto handluje się ludźmi – coraz bardziej intymnymi, unikatowymi profilami, ujawniającymi nasze słabości, nałogi, marzenia, codzienną rutynę.