Lektura artykułu profesora Jana Hartmana (POLITYKA 17) sprawiła mi przyjemność, gdyż po raz pierwszy jasno i systematycznie została opisana fatalna sytuacja nauki polskiej i polskiego szkolnictwa wyższego. Dyskusja na ten temat, jaka niemrawo toczy się w mediach, ma jeden zasadniczy mankament – obywatele doprawdy nie znają i nie mają powodu znać naszych kłopotów, a Hartman pierwszy to jasno wyłożył. Mam wobec jego tekstu dwie uzupełniające uwagi. Jedna jest porządkowa, druga – fundamentalna – dotyczy tego, jak powoli wyjść z sytuacji beznadziejnej, jak zejść z drogi prowadzącej tylko ku nieszczęściu.
Uwaga porządkowa dotyczy tego, że bardzo podobnie (z wyjątkiem płac nauczycieli akademickich – nawet w Czechach są trzy razy wyższe) jest w całej Europie. Unia Europejska i system boloński (podział studiów na dwustopniowe, z licencjatem; punktowy system oceny studentów, akredytacji, kierunków itd. – red.) w nauce i edukacji wyższej przeszły jak walec. Jest to niewątpliwie przykład dla tych, którzy nie lubią Unii, chociaż przykład jedyny tak drastyczny. Dewastację i uniformizację uczelni wyższych oraz badań naukowych przeprowadzono sumiennie i morderczo.
Wiem to z pierwszej ręki, gdyż przez kilka lat byłem ekspertem European Research Council, czyli instytucji unijnej, która rozdaje pieniądze na naukę. Pieniądze, czyli miliardy. Grono ekspertów było ogromnie międzynarodowe i pieniądze na granty (olbrzymie) dostawały tylko zespoły międzynarodowe z co najmniej trzech krajów, jak nie więcej. Współpraca międzynarodowa jest cenna, ale nie na siłę. Doszło do tego – po czym się wycofałem – że świetny zespół francuski pod przywództwem znakomitego historyka i filozofa Marca Fumaroli z pasjonującym projektem historii europejskich hommes des lettres nie dostał pieniędzy i odpadł w przedbiegach. Odpadł, bo był tylko francuski. Jak by sobie dobrali – bez obrazy – Macedończyków i Łotyszy, to byłoby idealnie. Zaś jedna z polskich instytucji przyznających granty domaga się, by uczestniczyło w danym grancie czterech uczonych z czterech różnych krajów! To presja UE.
Szansa naprawy
Przygnębiony Jan Hartman nie widzi sposobów naprawy sytuacji. A przecież wszyscy wiemy, to wręcz banalne, że od nauki i od uniwersytetów zależy przyszłość każdego cywilizowanego kraju. Otóż ja taki sposób widzę. Trzeba tylko pozbyć się nieco poprawności politycznej i najpierw stwierdzić fakty oczywiste. W demokracji mamy równe prawa i powinniśmy mieć równe szanse, ale nikt nie sprawi, byśmy mieli równe talenty. Wprawdzie socjaliści utopijni i nawet do pewnego stopnia mądry Marks (nie marksiści) mieli nadzieję, że w zaplanowanym ustroju wszyscy wreszcie będą potrafili wszystko, ale okazało się to tylko złudzeniem, którego nikt już nie żywi. Geniusz, talent, wielka myśl to tajemnice, których nie zgłębimy. Nawet zdolności wyraźnie powyżej przeciętnej przychodzą nie wiadomo skąd, a wiele faktów potwierdza, że nie jest to dziedziczne.
Wielcy uczeni, wielcy profesorowie po prostu nie są równi pod względem talentu z innymi. Z przyzwoitymi uczonymi i wytrawnymi profesorami. Podobnie jest zresztą w sztukach wszelkich i całej kulturze, ale nie tym się tutaj zajmuję. Pójdźmy dalej. Ludzie nie są równi pod względem talentów i nigdy nie będą, a ponieważ studenci to ludzie, więc też są nierówni i nie ma ich co na siłę wyrównywać, bo zawsze będzie to równanie w dół. Ot i cały sekret, jak naprawić szkolnictwo wyższe i naukę.
Problem naturalnie zaczyna się, kiedy zastanawiamy się, jak wspomnianą nierówność usankcjonować i zinstytucjonalizować. Sprawa jest niesłychanie trudna, ale bez jej rozwiązania zapadnie się kultura europejska i w końcu sama Europa intelektualnie zaniknie, stanie się kontynentem wykonawców, a nie twórców. To zaś spowoduje podważenie jej istoty, a zatem i sensu egzystencji. Kultura europejska będzie polegała na składaniu lodówek dla Chińczyków, bo w Europie praca będzie tańsza.
Selekcja i pieniądze
Kraje anglosaskie zachowały sposób na elitaryzm edukacyjno-naukowy, ale sposobu tego nie da się zastosować gdzie indziej. Stare i bogate uniwersytety utrzymują wysoki poziom, bo mają długie tradycje, bo bardzo trudno się tam dostać, zarówno profesorom, jak i studentom. Czyli selekcja i pieniądze. Jeżeli ktoś zostanie profesorem Harvardu, to znaczy, że jest na ogół bardzo wybitny i ma zarazem spokój karierowy i finansowy na całe życie. Na Oksfordzie jest podobnie, chociaż nieco gorzej, bo macki UE już tam sięgają. A i tak w Ameryce ciągle się debatuje nad obniżeniem poziomu nauczania akademickiego i rozwoju nauki, nad ucieczką wybitnych uczonych do firm, które płacą im krocie za badania. Narzeka się też na głupie lekceważenie humanistyki i filozofii w szczególności, bo już Amerykanie zaczynają się połapywać, że bez filozofii nie ma myślenia, a bez myślenia nie ma nic.
W Europie stare, znakomite uniwersytety zostały sprowadzone do poziomu w najlepszym razie marnego. Sorbona, Padwa, Heidelberg są obecnie równie marne jak i pozostałe uczelnie. W Polsce ciągle przewodzą Uniwersytet Jagielloński i Warszawski, ale tylko na zasadzie bezrybia. Więc nawet UE pojęła, że trzeba coś z tym zrobić, i mniej więcej sześć lat temu postanowiła utworzyć w Europie około 20 uczelni na najwyższym poziomie, tylko dla magistrów i doktorantów. Nawet powołano zespół pod nazwą Education for excellence, a do niego – przepraszam, że o sobie – Krzysztofa Michalskiego i mnie, ale na tym się skończyło, zespół nigdy się nawet nie spotkał.
Potem Pani Minister (poprzednia) chciała w Polsce stworzyć trzy takie instytucje, ale kiedy zdała sobie sprawę, że będzie problem selekcji i daleko idącej nierówności płac, to się przeraziła i wycofała. Równość wygrała. I dzisiaj w nauce (piszę o humanistyce) dominują cwaniacy w średnim wieku, którzy jeżdżą co tydzień na konferencje i publikują wspólnie z dwoma, a czasem pięcioma kolegami z zagranicy. Ci się im odwdzięczają i tak się toczy grantowo-konferencyjny światek, który produkuje czekoladopodobne wytwory akademickie.
Uniwersytety przy uniwersytetach
Nie da się zreformować istniejących uniwersytetów. Jak zawsze i wszędzie, lepiej robić nowe niż naprawiać stare. Znakomitym przykładem jest Comittee on Social Thought utworzony przy Uniwersytecie w Chicago w latach 40. jako odrębna jednostka naukowo-dydaktyczna. Do lat 90. było to miejsce, gdzie skupiali się najwięksi humaniści, socjologowie i ekonomiści świata. Członkami byli między innymi: Thomas S. Eliot, Friedrich Hayek, Hannah Arendt czy Leszek Kołakowski.
A zatem podobną instytucję można utworzyć przy uniwersytecie, a nie w ramach klasycznych struktur uniwersyteckich. Co należy uczynić w tym celu? Przede wszystkim zlekceważyć wszystkie istniejące obecnie niezliczone systemy oceniania uczonych. Wszystkie są do chrzanu, ale niech sobie zostaną, jeżeli taka wola, na zwykłych uczelniach. Ponadto trzeba zaufać – to jest bardzo trudne w naszych czasach – że znajdzie się kilkuosobowe grono uczonych, którzy zbiorą kolegów najwyższej jakości. Decyzja, jak każda poważna decyzja, musi mieć charakter arbitralny i nie da się tego uniknąć. Potem można minimalnie korygować. Trzeba uznać, że w takiej instytucji ma się święty spokój raz na zawsze i że nie musi się nigdzie dorabiać, czyli można wydawać książki za minimalne – jak obecnie – honoraria lub nawet za darmo. Czyli nie musi się uczyć na innej uczelni, oszukując zakazujące tego przepisy ministerialne (w teorii słuszne). Pieniądze na znacznie wyższe pensje to drobiazg w wydatkach odpowiedniego ministerstwa.
Na studia po maturze
Selekcja studentów to następne zagadnienie. Ponieważ żadnej kariery już nie zrobię, więc mogę jasno powiedzieć, że obecny system selekcji jest skandaliczny. Polacy zapatrzyli się na Francję, gdzie też się przyjmuje na studia na podstawie matury i według maturalnych ocen. Tylko tam maturę próbuje zdać 60 proc. uczniów liceów, a zdaje 60 proc. z tych 60 proc., czyli 36 proc. ogółu – u nas praktycznie wszyscy licealiści dostają bilet wstępu na studia. Najgorzej jest na pierwszym roku, część studentów na wykładzie dla około 100 osobników bardzo się ciekawi, część śpi, a część – jak podejrzewam – gra na komórkach. A przecież wykład nie jest obowiązkowy i – mam nadzieję – nie bardzo nudny. Tak jest wszędzie.
Wynika to z nonsensownie egalitarnego przekonania, że każdy może skończyć studia, że powinien i że to wypada. Otóż nie. Zapewne nieźle jest mieć dyplom wyższej szkoły zawodowej, bo to bywa potrzebne. Ale nie ma konieczności kończenia uniwersytetu. Fryzjerzy, hydraulicy i wiele innych zawodów są też potrzebni, a już najbardziej – to dobrze wiem – masażyści. I nie ma żadnego wstydu, że się na takim szkoleniu zawodowym poprzestanie, a prowadząca je szkoła nie musi się nazywać uczelnią wyższą. Edukacja bowiem kocha hierarchię.
Piszę to przeciwko interesom swojego środowiska, bo przez lata zarabialiśmy na studentach zaocznych (nauczycielach, sekretarzach gmin), którzy w stanie skrajnego wyczerpania fizycznego w sobotę i niedzielę dokształcali się, przysypiając. A ponieważ płacili, to na ogół trójkę w końcu dostali.
Społeczeństwa się zniszczą
A zatem problem jest poważniejszy, niż można sądzić. Masowe i egalitarne społeczeństwa demokratyczne same się zniszczą, zgodnie z przepowiedniami Alexisa de Tocqueville’a i Johna Stuarta Milla, jeżeli pozwolą na całkowitą dominację przeciętności. Wszystko idzie w tym kierunku. W znacznej mierze jest to nieuniknione. I nie ma nad czym rozpaczać, bo demokracja musi mieć takie konsekwencje, a kultura masowa – tym bardziej.
Natomiast o jakości demokracji świadczy to, czy umie pozwolić istnieć lub stwarzać enklawy nieprzeciętności. Nie ogródki jordanowskie dla odmieńców, czyli wielkich uczonych czy artystów, lecz normalne instytucje dla wybitnych studentów i wybitnych uczonych. Jeżeli nie, to demokracja w końcu samą siebie tak zlekceważy, że już nie będzie warto jej losem się przejmować.
Marcin Król, filozof i historyk idei, wykładowca akademicki, publicysta. W czasach PRL działacz opozycyjny. Jest członkiem Collegium Invisibile oraz przewodniczącym rady Fundacji im. Stefana Batorego.