To już właściwie nie budzi wątpliwości: choroby nowotworowe, w tym każda postać raka, są zaburzeniem genetycznym. Można oczywiście wymienić mnóstwo czynników odgrywających ważną rolę w inicjowaniu zmian nowotworowych, od chemikaliów obecnych w dymie tytoniowym, poprzez promieniowanie słoneczne, a skończywszy na niektórych wirusach.
Wszystkie te zewnętrzne wpływy wywołujące nowotwór złośliwy atakują określone miejsca zwane onkogenami. Na 10, a czasem 20 lat przed wystąpieniem pierwszych objawów choroby w komórce rozgrywają się zmiany, które zapoczątkowują szalony proces nowotworzenia. Można je porównać do rozpędzonego pojazdu, w którym zablokowała się kierownica, przestał działać układ hamulcowy, a pedał gazu został dociśnięty do deski.
Niezależnie od tego z grubsza poznanego procesu naukowcy próbują zidentyfikować tę pierwszą, najwcześniejszą komórkę rakową. W badaniu opublikowanym niedawno w „Nature” nowy snop światła rzucono na komórki macierzyste w skórze, które mogą stanowić podłoże dla tzw. raków podstawnokomórkowych (to jeden z najczęstszych nowotworów skóry). Po przeprowadzeniu badań uznano je za główne winowajczynie, w których aktywacja onkogenów napędza reakcję łańcuchową podziału i proliferacji.
Czy wspomniane odkrycie belgijsko-brytyjskiego zespołu ostatecznie rozwiązuje zagadkę? Obawiam się, że nie. Polowanie na raka jeszcze się nie skończyło. Trudno nawet przewidzieć jego finał, gdyż cechą współczesnej nauki wydaje się nie złapanie króliczka, lecz ciągła pogoń za nim, niemal do utraty tchu.
Ileż było już w onkologii przełomów? Ile badań naukowych, które miały być zapowiedzią ostatecznych rozstrzygnięć (i skutecznych terapii), z perspektywy czasu okazywało się mniej istotnych? Rozpalały wyobraźnię, pokazywały perspektywy, lecz były w pewnym sensie rozczarowaniem dla wszystkich, którzy uwierzyli, że przyniosą ostateczne zwycięstwo nad rakiem.