Mieszkańcy dorzecza Żółtej Rzeki i Jangcy nie kontaktowali się z sąsiadami. Oddzieleni od innych górami, morzami i pustynią protoplaści Chińczyków zdani byli na siebie, sami udomowili ryż, proso i kury, a późnej mityczny Żółty Cesarz stworzył podwaliny państwowości, tworząc najwspanialszą i trwającą do dziś cywilizację jedwabiu, papieru, porcelany i prochu. Taką nacjonalistyczną wizję początków lansowało przez wieki Państwo Środka, bo myśl, że zarządzane przez Syna Nieba imperium mogło podpatrywać cokolwiek u jakichś barbarzyńców, nie wchodziła w rachubę. O wpływach z zewnątrz zaczęto przebąkiwać dopiero wtedy, gdy Chiny trochę bardziej otworzyły się na świat.
Na początku XX w. niektórych przekonała „hipoteza sinobabilońska” filologa Alberta Terriena de Lacouperie o Żółtym Cesarzu jako babilońskim królu, który ok. 2300 r. p.n.e. wywędrował wraz z ludem na Daleki Wschód. Pomysł ten się przyjął, bo Chińczycy od dawna wierzyli w leżącą gdzieś na Zachodzie krainę szczęśliwości i dobrobytu, jednak gdy w 1928 r. w Longshan archeolodzy odkryli neolityczne naczynia, a potem w Yinxu – stolicy dynastii Shang (1766–1122 p.n.e.) – pokryte znakami pisma kości wróżebne, uznano, że o rozwoju Chin zadecydowały impulsy zarówno lokalne, jak i zewnętrzne. Komuniści wrócili do starej, budującej jedność narodu, wersji o chińskiej samowystarczalności.
Nauka miała ją udowodnić, stąd na przykład zakończony w 2000 r. wielki państwowy projekt tworzenia chronologii trzech pierwszych dynastii – Xia, Shang i Zhou. Problem w tym, że pierwsza z nich jest półmityczna, a mimo to Chińczycy traktują ją jako prawdę historyczną.